Święto
niepodległości. To już sto lat. A tak niedawno jeszcze nie można
było go obchodzić. Ruszam tego dnia na miasto. Właśnie
przeczytałam, że na warszawskim Starym Mieście o godzinie 19:00
będzie grany jazz. Lubię jazz instrumentalny. Zakładam swoją nową
sukienkę. Posilam się ponownie w domu pani Krystyny Sienkiewicz, po
czym ruszam. Na staromiejskim rynku rozbrzmiewają pierwsze dźwięki.
Pod ich wpływem – jak zawsze - odpływam, a przed oczami moimi
przesuwają się twarze ludzi, którzy w jakiś sposób wywarli
pozytywny wpływ na moje życie, którzy po prostu wierzyli we mnie –
często bardziej, niż ja sama, którzy w trudnych chwilach dali mi
wsparcie. Są wśród nich koledzy z mojej dawnej pracy w banku w
Nowym Jorku: Jest więc Gordon - z którym doskonale się
rozumieliśmy i który wspaniale się czuł w mojej rodzinie i wśród
moich przyjaciół - Polaków, jest Warren, jest Walter, jest
Patricia, jest Jennifer, Jeannette. Są Krysia i Hirek. Do tych
dwojga ostatnich zawsze mogłam wpaść bez uprzedzenia telefonem, i
oni do mnie również. Krysia i Hirek lubili sobie czasem mocniej
zatankować – przeważnie piwka. Nigdy jednak nie zdarzyło się im
upić się do nieprzytomności ani zataczać się. Po prostu byli
wtedy lekko „podchmieleni” ale nie przekroczyli nigdy granic
dobrego smaku. W takim właśnie lekkim „stanie nieważkości”
złożyli mi któregoś wieczoru niezapowiedzianą wizytę. Zastali u
mnie pewnego pana. Skoro tylko się dowiedzieli, że to jest właśnie
pan, o którym dużo im opowiadałam – oboje ruszyli ostro do
natarcia. W sensie fizycznym przyparli tego biedaka do ściany
mówiąc: „To jest nasza przyjaciółka, my ją kochamy. Czy ty ją
kochasz?” Zbyszek – bo tak miał na imię – odpowiedział „Tak,
kocham ją”. Krysia i Hirek odpowiedzieli na to: „No to dobrze.
Jeżeli ją kochasz, to my ciebie też kochamy. Ale jeżeli ją
skrzywdzisz, to my skrzywdzimy ciebie”. Reszta wieczoru upłynęła
nam wszystkim bardzo miło.
Nie
jestem jednak w stanie wysłuchać tego koncertu do końca. Słucham
go bowiem na stojąco, gdyż wszystkie miejsca siedzące są zajęte.
Zaczyna mi drętwieć lewa noga - i to coraz mocniej. Muszę gdzieś
się oprzeć. Odchodzę w poszukiwaniu kawałka ściany. Jest
kamienna ławka. Siedzą na niej ludzie. Przysiadam na samiutkim jej
rogu. Siedzący obok pokaźnych rozmiarów mężczyzna pyta „Are
you ok?” Daję mu znać skinieniem głowy, że tak, że ok. Widzi
jednak chyba, że niezupełnie, bo posuwa się robiąc mi więcej
miejsca. Po około piętnastu minutach drętwienie nogi przechodzi,
wstaję, mogę iść dalej. Dziękuję owemu panu. „Are you sure
you are ok?” - upewnia się. Odpowiadam -„Yes, I am sure. Thank
you.” Żegna mnie słowami „God bless you”. -”God bless you
too” - odpowiadam z uśmiechem.
Ruszam.
Planuję dojść do przystanku autobusowego. Pudło. Z jakiegoś
powodu – nieznanego mi – ruch autobusów wstrzymany. No cóż,
idę dalej Krakowskiem Przedmieściem w kierunku Alej Jerozolimskich
do tramwaju. W dali – przed Hotelem Bristol widzę tłum ludzi.
„Oj, niedobrze” - myślę. „Pewnie jakaś demonstracja. Jak ja
się dostanę teraz do domu?” Podchodzę bliżej. Nie, to nie
demonstracja. To koncert starych przedwojennych piosenek. Prowadzi
Maciej Miecznikowski. Prowadzący i orkiestra stoją na scenie,
artyści natomiast na pięknym półkolistym balkonie hotelu. To tu
właśnie, na tym balkonie Hotelu Bristol przed wojną po raz
pierwszy spontanicznie zaśpiewał Jan Kiepura podczas swojej
pierwszej wizyty w Polsce od czasu swojego wyjazdu. Niestety
przyszłam za późno. To była już ostatnia piosenka. Na szczęście
jest bis. Maciej Miecznikowski proponuje wspólne śpiewanie. Jako że
mnie się dwa razy do tego nie zaprasza – wydzieram mordę co sił
w krtani :) Jest fajnie.
Ruszam
dalej. Z mijanej knajpki pod nazwą „Ceprownia” dobiegają jakieś
fajne dźwięki. Zatrzymuję się. Nagrywam telefonem. Chłopak
głośno mnie pozdrawia. Pozdrawiam i ja jego :) Ruszam dalej.
Dochodzę do Pałacu Prezydenckiego ze stojącym na jego dziedzińcu
pomnikiem Księcia Józefa Poniatowskiego dłuta duńskiego
rzeźbiarza Bertela Thorvaldsena. Na ścianie Pałacu wyświetlany
jest napis „1920 – Bitwa Warszawska”. Wejścia na dziedziniec
strzegą dwa ogromne lwy, które podobno ryczą, ilekroć przechodzi
obok nich dziewica. Oj, chyba dzisiaj zachrypły.
Kulminacyjny
jednak moment wieczoru jest jeszcze przede mną. Kiedy zbliżam się
do przystanku tramwajowego, zabiega mi drogę młody chłopak, chwyta
mnie za rękę, pyta „Czy mogę panią porwać do tańca?” A CO
TAM! TAŃCZYMY NA ŚRODKU ULICY! RAZ SIĘ ŻYJE. Pandemia jest gdzieś
daleeeeeko, daleeeko :)
Tak
właściwie to zdaję sobie sprawę z tego, że ja się po prostu
moją Warszawą cieszę i mam wrażenie, że stale odkrywam ją na
nowo. To tak, jak w wierszu Andrzeja Nowickiego "Moja
Ojczyzna" napisanym w obozie jenieckim w Niemczech:
„Gdy
o Ojczyźnie mojej myślę -
Myślę: Aleje, Zjazd, Powiśle.
Nie las, nie łąka, nie łan zboża,
Lecz Krzywe Koło, Wspólna, Hoża.
Myślę: Aleje, Zjazd, Powiśle.
Nie las, nie łąka, nie łan zboża,
Lecz Krzywe Koło, Wspólna, Hoża.
Tobie Ojczyzna – wioska, ruczaj,
Mnie Mokotowska, Bracka, Krucza.
A kiedy bierze mnie tęsknota,
To myślę: Chmielna... marzę: Złota…
Jeśli mam zginąć dobry Boże,
To za spalone domy Hożej.
Jeśli mam zginąć – niech mnie zniszczą
Za Nowy Świat podobny zgliszczom.
Za Świętokrzyską zrujnowaną,
Za Dobrą, Twardą i Drewnianą...
Lecz przedtem daj mi ujrzeć latem
Księżyc idący Mariensztatem...”
©
Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze mile widziane.