Wspomnień czar

niedziela, 16 sierpnia 2020

Święto niepodległości. To już sto lat. A tak niedawno jeszcze nie można było go obchodzić.

Święto niepodległości. To już sto lat. A tak niedawno jeszcze nie można było go obchodzić. Ruszam tego dnia na miasto. Właśnie przeczytałam, że na warszawskim Starym Mieście o godzinie 19:00 będzie grany jazz. Lubię jazz instrumentalny. Zakładam swoją nową sukienkę. Posilam się ponownie w domu pani Krystyny Sienkiewicz, po czym ruszam. Na staromiejskim rynku rozbrzmiewają pierwsze dźwięki. Pod ich wpływem – jak zawsze - odpływam, a przed oczami moimi przesuwają się twarze ludzi, którzy w jakiś sposób wywarli pozytywny wpływ na moje życie, którzy po prostu wierzyli we mnie – często bardziej, niż ja sama, którzy w trudnych chwilach dali mi wsparcie. Są wśród nich koledzy z mojej dawnej pracy w banku w Nowym Jorku: Jest więc Gordon - z którym doskonale się rozumieliśmy i który wspaniale się czuł w mojej rodzinie i wśród moich przyjaciół - Polaków, jest Warren, jest Walter, jest Patricia, jest Jennifer, Jeannette. Są Krysia i Hirek. Do tych dwojga ostatnich zawsze mogłam wpaść bez uprzedzenia telefonem, i oni do mnie również. Krysia i Hirek lubili sobie czasem mocniej zatankować – przeważnie piwka. Nigdy jednak nie zdarzyło się im upić się do nieprzytomności ani zataczać się. Po prostu byli wtedy lekko „podchmieleni” ale nie przekroczyli nigdy granic dobrego smaku. W takim właśnie lekkim „stanie nieważkości” złożyli mi któregoś wieczoru niezapowiedzianą wizytę. Zastali u mnie pewnego pana. Skoro tylko się dowiedzieli, że to jest właśnie pan, o którym dużo im opowiadałam – oboje ruszyli ostro do natarcia. W sensie fizycznym przyparli tego biedaka do ściany mówiąc: „To jest nasza przyjaciółka, my ją kochamy. Czy ty ją kochasz?” Zbyszek – bo tak miał na imię – odpowiedział „Tak, kocham ją”. Krysia i Hirek odpowiedzieli na to: „No to dobrze. Jeżeli ją kochasz, to my ciebie też kochamy. Ale jeżeli ją skrzywdzisz, to my skrzywdzimy ciebie”. Reszta wieczoru upłynęła nam wszystkim bardzo miło.
Nie jestem jednak w stanie wysłuchać tego koncertu do końca. Słucham go bowiem na stojąco, gdyż wszystkie miejsca siedzące są zajęte. Zaczyna mi drętwieć lewa noga - i to coraz mocniej. Muszę gdzieś się oprzeć. Odchodzę w poszukiwaniu kawałka ściany. Jest kamienna ławka. Siedzą na niej ludzie. Przysiadam na samiutkim jej rogu. Siedzący obok pokaźnych rozmiarów mężczyzna pyta „Are you ok?” Daję mu znać skinieniem głowy, że tak, że ok. Widzi jednak chyba, że niezupełnie, bo posuwa się robiąc mi więcej miejsca. Po około piętnastu minutach drętwienie nogi przechodzi, wstaję, mogę iść dalej. Dziękuję owemu panu. „Are you sure you are ok?” - upewnia się. Odpowiadam -„Yes, I am sure. Thank you.” Żegna mnie słowami „God bless you”. -”God bless you too” - odpowiadam z uśmiechem.
Ruszam. Planuję dojść do przystanku autobusowego. Pudło. Z jakiegoś powodu – nieznanego mi – ruch autobusów wstrzymany. No cóż, idę dalej Krakowskiem Przedmieściem w kierunku Alej Jerozolimskich do tramwaju. W dali – przed Hotelem Bristol widzę tłum ludzi. „Oj, niedobrze” - myślę. „Pewnie jakaś demonstracja. Jak ja się dostanę teraz do domu?” Podchodzę bliżej. Nie, to nie demonstracja. To koncert starych przedwojennych piosenek. Prowadzi Maciej Miecznikowski. Prowadzący i orkiestra stoją na scenie, artyści natomiast na pięknym półkolistym balkonie hotelu. To tu właśnie, na tym balkonie Hotelu Bristol przed wojną po raz pierwszy spontanicznie zaśpiewał Jan Kiepura podczas swojej pierwszej wizyty w Polsce od czasu swojego wyjazdu. Niestety przyszłam za późno. To była już ostatnia piosenka. Na szczęście jest bis. Maciej Miecznikowski proponuje wspólne śpiewanie. Jako że mnie się dwa razy do tego nie zaprasza – wydzieram mordę co sił w krtani :) Jest fajnie.
Ruszam dalej. Z mijanej knajpki pod nazwą „Ceprownia” dobiegają jakieś fajne dźwięki. Zatrzymuję się. Nagrywam telefonem. Chłopak głośno mnie pozdrawia. Pozdrawiam i ja jego :) Ruszam dalej. Dochodzę do Pałacu Prezydenckiego ze stojącym na jego dziedzińcu pomnikiem Księcia Józefa Poniatowskiego dłuta duńskiego rzeźbiarza Bertela Thorvaldsena. Na ścianie Pałacu wyświetlany jest napis „1920 – Bitwa Warszawska”. Wejścia na dziedziniec strzegą dwa ogromne lwy, które podobno ryczą, ilekroć przechodzi obok nich dziewica. Oj, chyba dzisiaj zachrypły.
Kulminacyjny jednak moment wieczoru jest jeszcze przede mną. Kiedy zbliżam się do przystanku tramwajowego, zabiega mi drogę młody chłopak, chwyta mnie za rękę, pyta „Czy mogę panią porwać do tańca?” A CO TAM! TAŃCZYMY NA ŚRODKU ULICY! RAZ SIĘ ŻYJE. Pandemia jest gdzieś daleeeeeko, daleeeko :)
Tak właściwie to zdaję sobie sprawę z tego, że ja się po prostu moją Warszawą cieszę i mam wrażenie, że stale odkrywam ją na nowo. To tak, jak w wierszu Andrzeja Nowickiego "Moja Ojczyzna" napisanym w obozie jenieckim w Niemczech:

Gdy o Ojczyźnie mojej myślę -
Myślę: Aleje, Zjazd, Powiśle.
Nie las, nie łąka, nie łan zboża,
Lecz Krzywe Koło, Wspólna, Hoża.

Tobie Ojczyzna – wioska, ruczaj,
Mnie Mokotowska, Bracka, Krucza.
A kiedy bierze mnie tęsknota,
To myślę: Chmielna... marzę: Złota…

Jeśli mam zginąć dobry Boże,
To za spalone domy Hożej.
Jeśli mam zginąć – niech mnie zniszczą
Za Nowy Świat podobny zgliszczom.

Za Świętokrzyską zrujnowaną,
Za Dobrą, Twardą i Drewnianą...
Lecz przedtem daj mi ujrzeć latem
Księżyc idący Mariensztatem...”

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze mile widziane.