Dziś
Dorotka wyjątkowo niepandemiczna pomimo zatrważających informacji
w radio, bo telewizora uparcie nie mam i nie chcę mieć. Zawieszone
w gazie na kranie nad kuchennym zlewem kwaśne mleko jutro będzie
pysznym twarożkiem. Trzeba jednak się oderwać od tej zatrważającej
rzeczywistości. Kierunek zatem – Most Poniatowskiego, stamtąd
bowiem będzie chyba najlepiej widać pokaz latających balonów tak
reklamowany w radio jako „Balonowy cud nad Wisłą”. Miałam
najpierw pozałatwiać sprawy przyziemne, ale jest upał jak diabli,
nie będę zatem ryzykowała. Wskakuję zatem w moją nową sukienkę
i idę na papu ponownie do domu pani Krystyny Sienkiewicz. Obiady tam
niedrogie – jak już pisałam, można usiąść w środku wśród
wielu pamiątek po pani Krystynie, można usiąść w ogrodzie przy
stole. Wybieram to drugie.
Wsiadam
do tramwaju – na szczęście klimatyzowanego. Oj, zapomniałam
wziąć z domu moją półprzyłbicę. No nic, już się nie cofam.
Zakrywam nos i usta trzymaną w ręku gazetą. Dzień jest taki
piękny, po południu upał zelżał. Tak patrzę na tę moją
kochaną Warszawę, Mijam Cmentarz Powązkowski. Łza się w oku
kręci. Minęło już pięć lat jak Mama tu leży, a tęsknię tak,
jakby to było wczoraj.
Wysiadam
przy Muzeum Narodowym. Idę Mostem Poniatowskiego. Zaraz, zaraz,
kiedy to ja ostatni raz tak szłam tędy piechotą? Oj, będzie parę
lat. Widzę pierwszy balon wolniutko płynący nad mostem. Szary
jakiś taki. Widzę kolejny. Też szary. Widzę całą ich grupę.
Wszystkie szare. Na miłość boską, dlaczego nie dali kolorowych
jakichś?
Zbliżam
się mostem do Wisły. Przede mną Most Świętokrzyski. Byłam na
jego otwarciu z przyjaciółką z lat szkolnych. Trochę sobie
tamtego wieczoru dogodziły piwkiem :) Za nim widoczne dwie wieże
Katedry Warszawsko Praskiej pw Św. Floriana i Św. Michała
Archanioła. Byłam w niej bierzmowana 11 lipca 2013 roku. Ciekawym
zbiegiem okoliczności – chrzczona byłam również 11 lipca, tyle,
że w 1953 roku, i również w kościele pw. Św. Michała Archanioła
– tyle, że we Wrocławiu.
Przepływają
w obie strony statki wycieczkowe, łódeczki, motorówki. Na plaży
pełno ludzi. Po drugiej stronie – na Wybrzeżu Helskim –
kawiarnie, restauracje. Może wybiorę się tam jutro ze
szkicownikiem, z pastelami, bo z książką to na pewno. Pode mną –
łacha wiślana, na niej młody człowiek. Macham mu ręką. On też
do mnie macha :) Miłe to :) Jest tak cudnie, tak beztrosko, tak
normalnie. Pandemii tu nie widać :) Została gdzieś daleko z tyłu,
jakby zamknięta w odbiorniku radiowym. A ja ruszam dalej. Jestem już
na mojej Saskiej Kępie. Przy Rondzie Waszyngtona jest kawiarenka, do
której kiedyś przed wielu laty zaprosił mnie mój nauczyciel gry
na pianinie – uroczy staruszek. Minęło tyle lat, a ja wciąż
pamiętam tamto spotkanie. Przyleciałam wtedy byłam do Polski z USA
pierwszy raz po dwóch latach nieobecności. Dziś w niej pałaszuję
pyszną kremówkę delektując się doskonałą kawusią.
Fajnie
jest tak oderwać się :)
©
Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze mile widziane.