Radio podaje wiadomość, że
dziś ponad 300 zachorowań na koronawirusa i 30 osób zmarło. To
co, zaprzestają podawania dokładnej liczby? A może sami cholera
jasna się w tym pogubili? W jakim ja kraju żyję?
Zniechęcona
wczorajszym bezskutecznym dzwonieniem po przychodniach postanawiam
dzisiaj nie dzwonić tylko po prostu iść do jednej. Zaczyna
jednak padać, potem grzmieć. Po przejściu pierwszej burzy jednak
jeszcze raz dzwonię. O Mateńko, słysz sygnał/ O cudzie,
połączenie przyjęte. O następny cudzie! Wizyta normalna - nie na
telefon - wyznaczona na 28 lipca. Jak na nasze polskie warunki -
nawet nie pandemiczne - to jest tryb ekspresowy. Mam tylko dostarczyć
skierowanie w ciągu czternastu dni. Nie ma sprawy, zaraz zaniosę,
to jest na sąsiedniej ulicy.
Wchodzę do przychodni. Przed
wejściem zakładam tę cholerną maseczkę. W maseczce i w środku w
przychodni możliwość oddychania równa zeru. Rejestratorka zajęta
rozmową z koleżanką. Robię parę kroków naprzód, żeby
delikatnie dać do zrozumienia, że czekam. Zero reakcji. Mogłabym
się głośno odezwać, że przepraszam, że stoję tu w kolejce, że
nie wytrzymuję, Boję się jednak, bo a nuż mnie nie przyjmą. Ech,
te PRLowskie nawyki... Pani w końcu przyjmuje, a wklepując moje
skierowanie do komputera zaczyna rozmowę z kolejną koleżanką co
jakiś czas odrywając się od tego, co ma do zrobienia. Oj, Dorotko,
gęba w kubeł, gęba w kubeł. Wytrzymuję. Dostaję bilecik.
Padam na twarz. Idę do
pobliskiej kawiarenki, która chyba już jest moją ulubioną. To
Wake Up Cafe przy ul. Żeromskiego. Raczę się dobrą kawą i - a
jakże - torcikiem. Zapomniałam wziąć książkę, a lubię sobie
poczytać właśnie przy stoliczku kawiarnianym. No cóż, każdy ma
swoje dziwactwa, to jest jedno z moich, Jutro żegnam sąsiada z
mojego piętra. Dzwonię do parafii z pytaniem, czy zamiast maski
mogę w kościele mieć przyłbicę. Tak, mogę. Siedząc sobie tak
patrzę na ulicę, na sklepy po drugiej jej stronie. Po raz kolejny
dochodzę do wniosku - parafrazując wypowiedź Janusza Korczaka, że
Bielany są moja i ja jestem ich. U tej pani po lewej stronie są
ładne pomidory. U tej po prawej z kolei widziałam ładne kalafiory.
Z tyłu za mną sklep "Wierzejki" - gdzie mają dobre mięso
i chleb, co mąkę widział. Kupuję schabowe i dwa bochenki chleba
wileńskiego. Po drodze do domu wstępuję do Stokrotki, kupuję
trochę ziemniaków i ser Gouda.
Szykuję sukienkę na jutro. Nie
czarną, bo to w końcu nie rodzina. Wzorzystą, ale w stonowanych
kolorach.
Zaczyna się burza i to nielicha.
I znów się boję o ten skrawek maleńki na Powązkach, kwatera 223.
Chyba tam pójdę jutro po uroczystości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze mile widziane.