Wspomnień czar

czwartek, 18 czerwca 2020

Radio podaje wiadomość, że dziś ponad 300 zachorowań na koronawirusa i 30 osób zmarło. To co, zaprzestają podawania dokładnej liczby? A może sami cholera jasna się w tym pogubili? W jakim ja kraju żyję?
Zniechęcona wczorajszym bezskutecznym dzwonieniem po przychodniach postanawiam dzisiaj nie dzwonić tylko po prostu iść do jednej. Zaczyna jednak padać, potem grzmieć. Po przejściu pierwszej burzy jednak jeszcze raz dzwonię. O Mateńko, słysz sygnał/ O cudzie, połączenie przyjęte. O następny cudzie! Wizyta normalna - nie na telefon - wyznaczona na 28 lipca. Jak na nasze polskie warunki - nawet nie pandemiczne - to jest tryb ekspresowy. Mam tylko dostarczyć skierowanie w ciągu czternastu dni. Nie ma sprawy, zaraz zaniosę, to jest na sąsiedniej ulicy.
Wchodzę do przychodni. Przed wejściem zakładam tę cholerną maseczkę. W maseczce i w środku w przychodni możliwość oddychania równa zeru. Rejestratorka zajęta rozmową z koleżanką. Robię parę kroków naprzód, żeby delikatnie dać do zrozumienia, że czekam. Zero reakcji. Mogłabym się głośno odezwać, że przepraszam, że stoję tu w kolejce, że nie wytrzymuję, Boję się jednak, bo a nuż mnie nie przyjmą. Ech, te PRLowskie nawyki... Pani w końcu przyjmuje, a wklepując moje skierowanie do komputera zaczyna rozmowę z kolejną koleżanką co jakiś czas odrywając się od tego, co ma do zrobienia. Oj, Dorotko, gęba w kubeł, gęba w kubeł. Wytrzymuję. Dostaję bilecik.
Padam na twarz. Idę do pobliskiej kawiarenki, która chyba już jest moją ulubioną. To Wake Up Cafe przy ul. Żeromskiego. Raczę się dobrą kawą i - a jakże - torcikiem. Zapomniałam wziąć książkę, a lubię sobie poczytać właśnie przy stoliczku kawiarnianym. No cóż, każdy ma swoje dziwactwa, to jest jedno z moich, Jutro żegnam sąsiada z mojego piętra. Dzwonię do parafii z pytaniem, czy zamiast maski mogę w kościele mieć przyłbicę. Tak, mogę. Siedząc sobie tak patrzę na ulicę, na sklepy po drugiej jej stronie. Po raz kolejny dochodzę do wniosku - parafrazując wypowiedź Janusza Korczaka, że Bielany są moja i ja jestem ich. U tej pani po lewej stronie są ładne pomidory. U tej po prawej z kolei widziałam ładne kalafiory. Z tyłu za mną sklep "Wierzejki" - gdzie mają dobre mięso i chleb, co mąkę widział. Kupuję schabowe i dwa bochenki chleba wileńskiego. Po drodze do domu wstępuję do Stokrotki, kupuję trochę ziemniaków i ser Gouda.
Szykuję sukienkę na jutro. Nie czarną, bo to w końcu nie rodzina. Wzorzystą, ale w stonowanych kolorach.
Zaczyna się burza i to nielicha. I znów się boję o ten skrawek maleńki na Powązkach, kwatera 223. Chyba tam pójdę jutro po uroczystości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze mile widziane.