Nastrój
dzisiaj jakiś taki... płaczliwy, smętny. W związku z moimi
zawrotami głowy mam dalsze skierowania na dalsze badania, m.in. na -
rezonans magnetyczny - w tę sobotę. Dzisiaj otrzymuję sms z
informacjami jak mam się przygotować, co robić, czego nie robić i
jak badanie będzie wyglądało. Cholera jasna, boję się tego
zamknięcia w tubie. Boję się, że z niej nie wyjdę.
Wyruszam z domu ponownie z
butkami do naprawy do szewca. Wczorajszych nie podjął się
naprawiać. Powiedział, że podbicia już nie da się naprawić bo
tam w środku jest tektura, za bardzo się już porozklejało i nawet
jak on mi to sklei to będzie się trzymało dwa lub trzy dni. Ufam
mu, bo został mi polecony przez kilka osób. Przynajmniej uczciwi.
Mógł przecież skleić, wziąć kasę i już. Zostawiłam mu zatem
te dzisiejsze.
Jakoś nie mam ani siły ani
ochoty stać dzisiaj przy kuchni i gotować. Funduję sobie zatem
obiad w bardzo miłej restauracyjce na warszawskiej Chomiczówce -
dosłownie vis a vis od zakładu szewca. Wcinam pierś kurzą w
jakimś egzotycznym sosie, obłożoną papryką, kabaczkami, jest i
słodki ziemniak. PYCHA. Dobiega do mnie rozmowa prowadzona przy
sąsiednim stoliku z maturzystą, który właśnie dzisiaj miał
egzamin z angielskiego. Pytają chłopaka co było na egzaminie i jak
mu poszło. Chłopak odpowiada, że trzeba było m.in. napisać
rozprawę na temat czy psa zabierać do pracy i co przemawia za tym,
a co przeciwko. Młodzieniec opowiada w jaki sposób podszedł do
zagadnienia. Jestem tym bardzo podbudowana, bowiem skoro mamy tak
inteligentną młodzież, nasz kraj ma przyszłość.
Idę do przystanku autobusowego
po drodze mijając bazarek. Kupuję młode ziemniaczki na obiadek na
jutro. Wsiadam do autobusu. Wszyscy w dupie mają informację o
zachowaniu odstępów, o dozwolonej ilości pasażerów. Wysiadam. Po
drodze do domu wstępuję do piekarni po mój chlebuś. P anie już
wiedzą jaki chlebuś kupuję i tenże ląduje mi na ladzie zanim
jeszcze buzię otworzę. Wiedzą, że bochenek trzeba mi tylko
przekroić na pół i nie kroić, bo ja część zamrożę. Jest
akurat jeszcze mleko - takie, co krowę widziało. Kupuję dwie
butelki. Mleczko się zsiądzie w bańce (tak, tak, prawdziwa bańka
na mleko.) i będzie papu do ziemniaków, i przy okazji serek pyszny
- robiony "tymy ręcamy i tymy palcyma", a i przy okazji
pyszna i serwatka "na zdrowotność". A przy okazji myśl
biegnie mi ku dawnym czasom na moją Saską Kępę do okresu
dzieciństwa. Chodził wtedy po naszej ulicy mleczarz i rozwoził
mleko w dużych blaszanych baniakach. Dzwonił wieczorami do naszych
domów. My wychodziliśmy z garnkami, a on blaszanym kubkiem wlewał
nam do nich mleko. A pachniał przy tym tak cudownie taką
świeżością, wsią, sianem i mlekiem właśnie. Ech, wspomnień
czar. Nie ma już mleczarza, nie ma Mateńki, nie ma mnie tam.
Kieruję się już ku domowi, ale
przy okazji jeszcze chcę wstąpić do jeszcze jednego sklepu po
pomidory i ogórki. Czuję jednak zmęczenie. Siadam na ławeczce
tylko na pięć minut. Pogoda jest w porządku. Robię fotki moim
telefonem, może potem w pochmurny i burzowy dzień poćwiczę znów
rękę w rysowaniu. Kupuję pomidory i ogórki, idę jeszcze do
pieczywa po bułeczki poznańskie. Przede mną jakiś gość
przebiera w tychże bez rękawiczek, bez nawet plastikowej torebki,
po prostu gołymi rękami w dupie mając wszystko.
Cały czas jednak nastrój jest
jakiś taki nijaki. Może to ta cholerna sytuacja z tym koronowanym
włóczykijem, który jakoś u nas nie chce ustąpić. Może to
świadomość, że siedzenie na czterech literach w domu i
ograniczanie wyjść tylko po zakupy spowodowało u mnie to prawie
całkowite opadnięcie z sił fizycznych, a ten cholerny kaganiec
(czytaj: maseczka) ograniczył mi dotlenienie organizmu? A tak bardzo
chce się żyć i jeszcze coś robić: czytać, pisać, malować,
rysować, chodzić na spotkania literackie, spotykać się z
przyjaciółmi... I ta niepewność jutra jednak pomimo wszystko,
strach przed zachorowaniem na to gówno.
Teraz
już wiem, skąd ten taki nastrój. Po drodze ze sklepu do domu
złapał mnie deszcz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze mile widziane.