Godzina
6 rano. Dzwoni budzik. Leżę. Gonitwa myśli. Cichutko gra radyjko.
Słyszę słowa piosenki „noc jest początkiem dnia”. Hmm… Może
przyjąć to za myśl przewodnią… No dobrze. Mam dziś wizytę u
neurologa, trzeba więc wstawać, i to szybko. Włączam na chwilę
laptopa. Czytam wpisy na facebooku umieszczone przez moje koleżanki
– Joasię i Małgosię. Hmmm, co się dzieje?
Odczuwamy pewne sprawy tak samo? Boimy się o jutro? Odczuwam ulgę,
że nie ja jedna.
Wsiadam
do tramwaju. Jadę do poradni przy Szpitalu Dzieciątka Jezus. Biorę
ze sobą maseczkę. Dochodzę do budynku szpitala. Kieruję się ku
wejściu do poradni, przez które wchodziłam dotąd. Zamknięte. Na
furtce wywieszona informacja, że jedyne wejście do poradni jest
przez główny budynek szpitala. Idę przerażona, bo przecież w
szpitalu wykryto ognisko koronawirusa. Przy wejściu siedzą przy
stoliku dwie osoby. Trzeba koło nich przejść i powiedzieć, dokąd
się idzie. Mówię, że mam wizytę w poradni neurologicznej. Pan
kieruje mnie do rejestracji. Odpowiadam mu, że jestem już
zarejestrowana, że mam wyznaczoną konkretną wizytę na konkretną
godzinę. Pytam, którędy mam iść do poradni. Pan wstaje. Słyszę,
jak cicho do siebie mówi „k...a mać”. O, burzy się we mnie
krew. Obiecuję sobie, że złożę na niego skargę. Pan prowadzi
mnie do samej poradni. Pielęgniarki nie ma, pan więc prosi, żebym
poczekała, on idzie jej poszukać. Ech, nie będę na niego
skarżyła. W końcu wszyscy jesteśmy w tym gównie razem, każdemu
mają prawo puścić nerwy z byle powodu a nawet i bez. Po paru
minutach przychodzi pielęgniarka. Pyta zgromadzonych, kto do
neurologa. Zgłasza się parę osób. Prowadzi nas przez korytarz
prosto pod drzwi gabinetu lekarza. Szykując się na przydługie
czekanie wyjmuję książkę Olgi Tokarczuk. Po kilku minutach
otwierają się drzwi gabinetu. Wchodzę. Lekarz ma na biurku moje
wyniki. Są dobre. Pyta mnie czy nadal mam zawroty. Mam. Ostatni był
wczoraj. Pyta, czy odczuwam jakieś bóle. Odpowiadam, że tylko
czasem ból głowy, i bóle stawów – zwyrodnieniowe. Kieruje mnie
na dalsze badania, które mam zrobić w punkcie pobrań. Wiem, że
dzisiaj już badań nie zrobię, ale chcę ten punkt znaleźć by nie
szukać później i by dowiedzieć się co i jak mam przygotować
przed badaniem. Wejście jest tym razem poza szpitalem. Przechodzę
przez furtkę, za którą siedzi ochrona. Ochroniarz zatrzymuje mnie,
mierzy mi temperaturę bezdotykowo, po czym bardzo uprzejmie wskazuje
budynek. Dowiaduję się w środku co mam zrobić. JA CHCĘ ŻYĆ :)
Czeka
mnie jeszcze reszta dnia i załatwianie moich spraw bytowych.
Wracając do domu wstępuję do Kościoła Dzieciątka Jezus. Wita
mnie wiszący po lewej stronie w gablocie obraz Jezusa Miłosiernego
z napisem „Niech cię nic nie przeraża, zachowuj głęboki spokój,
wszystko jest w ręku moim”. Wnętrze kościoła ciemne, tylko
ołtarz oświetlony. Siadam. Przepełnia mnie ten błogi spokój.
Jest coś niepowtarzalnego w tym kościele, w tym obrazie przy
wejściu, w tym środku. Wsiadam do tramwaju uspokojona. Kieruję się
jeszcze do banku. Moja emerytura nadeszła, ale nie została jeszcze
zaksięgowana. Nic to, ważne, że jest. No, to już ok.
A
jednak zerwałam trochę kwiatków na polny bukiecik. Tak tylko
troszeczkę :) Może w jakiś chłodny i deszczowy dzień chwycę za
farbki wodne i przeniosę go na papier :)
A
Pan Bozia znowu daje po oczach kolorami wieczornego nieba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze mile widziane.