Wspomnień czar

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zaraza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zaraza. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 15 października 2020

 

Oddzwania dzisiaj pani doktór w ramach teleporady. Zaleca zażywanie suplementu diety zawierającego witaminę D, C, selen, cynk. Niepandemiczna od razu pędzi do pobliskiej apteki. Wskazane również są spacery, oczywiście w granicach rozsądku. Tak się pięknie składa, że Niepandemiczna praktycznie mieszka w parku. Bóg wiedział co robi dając jej to miejsce na port docelowy. Niepokój ją tylko ogarnia na myśl, że służby porządkowe mogą ponownie zacząć nadużywać swoich uprawnień. Niepandemiczna broni się jak tylko może różnymi sposobami. Uspokajają ją robótki na szydełku, kontakty z przyjaciółmi i z rodziną – telefoniczne lub przez facebook, kiciuś robi jej teraz za lekarza i psychologa. Rozsądek kłócąc się z sercem podpowiada jej wstrzymanie się od odwiedzin u Rodziców dopóki całkowicie nie wydobrzeje. Niech zatem na razie wystarczy świeczka zapalona przed Ich zdjęciami.  

W pokoiku cichutko gra radyjko. Tu korony nie ma. 

A jesień, pomimo że deszczowa – jest u nas taka piękna.

 






 

wtorek, 13 października 2020

Niepandemiczna z każdym dniem czuje się lepiej, choć jeszcze kaszle i jeszcze jest słaba. Nabiera jednak sił. Prosi tylko Boga, żeby nie pozwolił jej przeżywać po raz drugi tego, co przeżyła dwa tygodnie temu. Chroni się przed tym rękami i nogami. Kaszel już bardzo flegmisty. Niepandemiczna pPali świeczkę Rodzicom w podzięce za opiekę nawet spoza grobu. Na ich groby jeszcze nie idzie, bo jeszcze jest słaba. Nie wykluczone, że na Wszystkich Świętych cmentarze będą zamknięte. Możliwe jest również, że i na Boże Narodzenie będziemy pozamykani w domach. Podobno ma być przeprowadzane więcej testów. Niepandemiczna boi się, żeby nie zaczęto nas zmuszać do poddania się im. Stara się jednak ze wszystkich sił nie poddawać się strachowi. Dzierga już drugą czapeczkę. Koleżanka sobie wybierze, którą będzie chciała.

Geranium anginka jednak bardzo ucierpiała podczas upadku latem. Nie marnieje, ale również się nie rozwija. Niepandemiczna zatem ogałaca ją bidulkę dzisiaj ze wszystkich możliwych odszczepek i wsadza je do doniczek. Listki pordzewiałe, które się do niczego już nie nadadzą – wsadza w papierowy wazonik z tulejki po kordonku i stawia przy łóżku. Niech robią za lekarstwo.

Duduś nadal – skoro tylko Niepandmiczna położy się spać – leczy i pielęgnuje całym swoim ciałkiem.

niedziela, 4 października 2020

 

Z każdym dniem czuję się coraz zdrowsza i coraz silniejsza. Jeszcze pokasłuję, ale już bez bólu w płucach. Boże, jak cudownie jest móc normalnie oddychać, normalnie siadać, wstawać i chodzić bez strachu, że może zaboleć :) Za oknem wietrznie i niefajnie, wychodzę zatem z domu tylko na minutkę postać pod zadaszeniem. Przygotowuję na jutro pierś kurzą – marynuję w ziołach prowansalskich. Dzisiaj posilam się mięsem z rosołu – udkiem kurzym, szponderem i korpusem – w potrawce. Wychodzi mi całkiem całkiem. Jest wieczór. W domu spokojniutko. Kocina spokojnie pomrukuje przez sen – oczywiście na mojej kanapie, bo gdzieżby indziej :) Z radyjka dobiegają dźwięki muzyki Chopina. Oglądam film na youtube „Tess D'Urbelville” i jednocześnie dziergam dalsze rzędy mojego świątecznego bieżnika. Jutro – jeżeli Bozia pozwoli – do banku pouiszczać opłaty, uregulować zobowiązania. 


 

czwartek, 1 października 2020

Świat jest piękny.

O jakże to piękny jest dzień. Po tylu dniach wychodzzę dziś na pierwszy spacer. Postanowienie moje jest wyjść dzisiaj tylko na chwilę, stanąć pod zadaszeniem by tylko złapać ciut świeżego powietrza, ewentualnie przejść się trochę wokół domu. Posuwam się o krok dalej: robię podstawowe zakupy w pobliskim sklepiku. Niewiele kupuję, bo nie chcę jeszcze przedobrzyć. Kolory jesieni – naszej złotej polskiej – są takie cudne, tak cieszą oczy. Świeże choć już jesienne powietrze tak cudnie gładzi nozdrza. Świat jest taki piękny. Szkoda tylko, że nie zawsze to dostrzegamy, że szukamy piękna gdzieś daleko podczas gdy ono jest na wyciągnięcie ręki.

 

sobota, 26 września 2020

Lekarstwa pomogły, i to jest chyba na teraz najważniejsze.

 

Lekarstwa pomogły, i to jest chyba na teraz najważniejsze. Po raz pierwszy od wielu dni budzę się dziś rano bez bólu w płucu. Leżę sobie leniwie trochę się rozkoszując tym brakiem bólu. Jakaż to prawdziwa rozkosz tak móc sobie spokojnie normalnie oddychać.

Za długo jednak leżeć nie mogę. Muszę kupić dla siebie pewną rzecz w aptece, dla Dudusia żwirek i dla siebie pieczywko, bo wszystko inne już mam. Ubieram się, schodzę do apteki koło swojego domu – Dr. Max na ulicy Daniłowskiego. Mam twarz osłoniętą przyłbicą. Wchodzę do środka. Przy okienku obsługiwana jest jedna osoba. Staję w odległości o wiele większej niż ta przepisowa – 2 metry. Wraca niestety kaszel – nie tak już uporczywy, jak jeszcze wczoraj. Pani magister – młoda osoba – prosi mnie, bym wyszła i zaczekała na zewnątrz. Odmawiam. Mówię, że zachowuję wszystkie zasady, i że ona nie ma prawa mnie wypraszać. Kupuję potrzebną mi rzecz. Jestem jednak osłabiona – pocę się. Ruszam naprzeciwko ulicy po żwirek dla Dudusia i pieczywo dla siebie. Sklep zamknięty, i podobno pobliski Megasam również. No cóż, wsiadam w tramwaj i ruszam do Oszołoma (czyt. Auchan). Ten na pewno będzie otwarty. Jest otwarty. Kupuję co trzeba, plus na stoisku ulicznym trochę kartofli i trochę jabłek. Wracam do domu. Wołowinka na gulasz już się od wczoraj zamarynowała w ziołach prowansalskich, już gotowa do smażenia i do gotowania.

Jesień już powolutku ale coraz wyraźniej zaczyna barwić liście drzew na złoto. Świat jest taki piękny, a za parę tygodni nasza piękna złota polska rozgości się na dobre :) Jutro dzień leniuchowania. Należy mi się :)

 


 

poniedziałek, 21 września 2020

Samopoczucie niepandemicznej dzisiaj o wiele lepsze.

Samopoczucie niepandemicznej dzisiaj o wiele lepsze. Widzę jednak, że muszę zmienić dietę. Do restauracyjki zatem idę na niezłą zupkę chińską. Zorientowawszy się, że zapomniałam przyłbicy – wchodzę do sklepu zielarskiego po jednorazową maseczkę. Zauważam przy okazji rzecz, która bardzo mi się spodobała: lampionik z drewna sosnowego. Ręczna robota polskiego artysty. Kosztuje całe 20 złotych. Kupuję. A co!!! W sklepie mięsnym kupuję udka kurze, trochę polędwicy, trochę żółtego sera, bułkę pszenną. Jakoś teraz po prostu nie toleruję pieczywa gruboziarnistego. W warzywniaku zaopatruję się w kilka ziemniaków, pomidorki. Postanawiam spróbować trochę się przejść. Wczoraj dałam radę zrobić zaledwie parę kroków. Dzisiaj – o szczęśliwości – udaje mi się pokonać większy dystans. Boże, jakie to wspaniałe uczucie :) Jak wszystko cieszy :) Dziś szydełkuję :) I dziś jest jeden z tych dni, w których cieszę się swoim malutkim bo malutkim ale spokojnym kątkiem :)

sobota, 19 września 2020

Wspomnienie o Mamie

Samopoczucie takie sobie. Wychodzę do azjatyckiej restauracyjki gdyż nie mam jeszcze siły stać przy garach. Posilam się schabowym i dużą ilością surówki.

Przypomina mi się pewne zdarzenie sprzed lat. Jest rok dwa tysiące któryś. Za parę dni jest Wigilia Bożego Narodzenia. Przylatuje z Nowego Jorku moja Mama. W przeddzień Jej przylotu dopada mnie choróbsko. Temperatura 39 stopni. Wiadomo już, że na lotnisko nie pojadę. Dzwonię do najbliższej przyjaciółki mojej Mamy z prośbą, żeby spotkała ją na lotnisku. Nie może. Na drugi dzień dzwonię na lotnisko, podaję nazwisko Mamy, nazwę linii i numer rejsu, proszę, żeby zawiadomiono Mamę, że nie przyjadę. Mijają dwie godziny, ja stoję w kuchni gotując sobie wodę na herbatę. Spoglądam przez okno na ulicę – o mój Boże! Podjeżdża taksówka, zatrzymuje się tuż przed domem. MAMAAAA!!!! Widzę, jak wychodzi z taksówki, widzę Jej kochaną siwą głowę! Boże, jaki to cudny widok! Witamy się. Mama każe się kłaść, przygotowuje śniadanie. Tak sobie myślę – niechby dziś sfrunęła do mnie z wysokiego nieba.

czwartek, 17 września 2020

Dzień smutny dla nas – Polaków – zwłaszcza pochodzących z Kresów, i ich potomków.

 

Dzień smutny dla nas – Polaków – zwłaszcza pochodzących z Kresów, i ich potomków. My po prostu pamiętamy. Moja Mama bardziej od 1 przeżywała rocznicę 17 września. Miałam Jej na grobie wyryć „Więźniarka więzienia w Wilejce”, ale zmieniłam zdanie. Nie chciałam, żeby ten koszmar ciągnął się za nią po śmierci. Wtedy tak naprawdę rozpadł się Jej dom. Planowałam pójść na warszawski Muranów do Pomnika Pomordowanych na Wschodzie. Nic z tego. Słabe samopoczucie nie odpuszcza, choć drapanie w gardle przeszło. Nic dzisiaj nie poczytałam, nic nie dziergałam. Większość dnia spędziłam w ramionach morfeusza. Męczy mnie to, bo nie lubię braku produktywności. Nawet cieszenie oczu widokiem nieba z mojego balkonu dziś nie miało miejsca. Całe szczęście, że zmusiłam się do wyjścia wczoraj do swoich spraw i porobiłam zakupy. Wiem, mam przyjaciół i rodzinę, ale nie jestem hrabiną, której wszystko się należy. Tę niezależność chyba wpoiła mi moja Matka. Z rzeczy mniej potrzebnych wczoraj tylko kupiłam trzy motki włóczki na jakąś fajną chustę, i kłębuszek cieniowanego kordonka. Nie planuję bowiem leniuchować zbyt długo, tym bardziej, że moje książki czekają, żeby je wziąć do ręki i cieszyć nimi serce i duszę. To świństwo przeszkadza mi trochę w stawianiu czoła tym wszystkim zastraszających nas wiadomościom. Trzymają mnie rozmowy z przyjaciółką i fakt, że mogę liczyć na rodzinę.

sobota, 12 września 2020

Pożegnanie z Jadzią

Spokojny wieczór w domu. Właśnie wróciłam z pożegnania przyjaciółki, która w najbliższy wtorek wraca do swojego rodzinnego miasta – do Łodzi. Z radyjka dobiegają cichutkie dźwięki muzyki Chopina. Duduś zwinięty w kłębuszek leży na kanapie. Obok mnie kolorowe moteczki kordonków, rozpoczęta robótka z wbitym w nią szydełkiem. Jest trochę smutno. Z Jadzią poznałyśmy się… zaraz, zaraz, ile to lat temu? Oj, nieważne. Jedno jest pewne. Było to na jednym ze spotkań Stowarzyszenia Świata Pracy Labor przy kościele Św. Józefa Oblubieńca w Warszawie. Spotykały się tam osoby poszukujące pracy. Wymienialiśmy się informacjami kto poszukuje pracownika, rozmawialiśmy, wzajemnie żeśmy się wspierali, zaprzyjaźniliśmy się. Spotykaliśmy się we wtorki. Nazwaliśmy te nasze spotkania „wtorki Laborki”. Bardzo nam te spotkania pomogły. Uwierzyliśmy w siebie. Część nas znalazła zatrudnienie, inni pozakładali firmy razem z kolegami z Laboru lub zatrudniając ich. Stowarzyszenie przestało istnieć, ale zawarte tam przyjaźnie przetrwały. Tak właśnie było z przyjaźnią z Jadzią. Jadzia była przy mnie w chwilach dobrych i w chwilach złych. Była przy mnie, kiedy przeżywałam rozterki sercowe związane z rozstaniem z mężczyzną, była przy mnie w dniu śmierci mojej Matki. Kiedy przeprowadzałam się z Warszawy do Gdańska i pociąg mój ruszył z Dworca Centralnego, Jadzia – stojąc na peronie – przeżegnała mnie znakiem krzyża. We wtorek ona odjeżdża. Jadę do niej. Zawożę jej dawno obiecaną szczepkę geranium. Biorę walizkę, bo Jadzia daje mi słoiki na moje przetwory oraz do nadawania im nowego życia w formie lampionów. Pijemy herbatkę, jemy ciacho, opowiadamy, wspominamy. Chętnie bym posiedziała dłużej, ale na dworze już ciemno, a przede mną daleka droga. W końcu pakuję słowniki do walizki. Żegnamy się. Wychodzę. Jadzia jeszcze dogania mnie przed domem – w ostatniej chwili daje mi puszkę jedzenia dla Dudusia. To po jej Filusiu, który miesiąc temu umarł jej na rękach. Tak, umarł. W moim mniemaniu bowiem zwierzaki, które są członkami rodziny – umierają.

Podążam ulicą Saską ku Rondzie Waszyngtona, gdzie zaczekam na tramwaj 22 by dojechać do domu. Zaczyna mi się trochę kręcić w głowie. Przystają. Jak dobrze, że walizka jest z tych nowych – na czterech kółkach z wyciąganą rączką. Można się na niej oprzeć.

Jest jakoś nostalgicznie. Odjeżdża prawdziwa przyjaciółka – tak naprawdę to jedna z niewielu.

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020


 

czwartek, 10 września 2020

Odbieram buty.

Tydzień temu zamówiłam w internetowym Media Expert kalosze. Dostawa do Media Expert na Wiatracznej. Wreszcie dzisiaj przyszło zawiadomienie, że są do odebrania. No cóż, odwalam dzisiaj kawał drogi. Idę najpierw do pasmanterii po dodatkowy kordonek, potem po odbiór moich butów na Grzybowską. Właściciel pyta, czy chcę jeszcze raz przymierzyć. Nie, po co! Przecież noga mi nie urosła. Płacę, biorę. Jeszcze tylko kilka miłych słów i wio – na Wiatraczną. Wchodzę do sklepu, podchodzę do punktu odbioru zamówień. Po paru minutach wynoszą mi moje kalosze – ot po prostu tak, bez żadnego opakowania, bez pudełka, bez niczego. Wstyd.

Czuję się trochę osłabiona. Siadam w pobliskim McDonaldzie. Nie mam siły stać po powrocie przy garach. Taszczę się z tobołami na przystanek. Dojeżdżam w końcu do domu. Wysiadam z tramwaju i… zawrót głowy jak cholera, ale taki maksymalny. Młoda dziewczyna pomaga mi przejść przez ulicę. Dochodzę bezpiecznie do domu. W domu oglądam kalosze. Owszem, rozmair 42 ale kalosze są męskie. Cholera jasna.



 

Na Placu Grzybowskim

Potrzebuję nowe buty – jesienne i zimowe. Moje jesienne już się rozpadają, są nie do naprawienia. Jadę zatem na ulicę Grzybowską do tak dobrze znanego mi miejsca – sklepu z obuwiem o dużych rozmiarach. Są drodzy, ale obuwie kupione u nich służy mi przez lata. Wsiadam w tramwaj 33, zakładam tę cholerną półprzyłbicę. Wysiadam na przystanku „Królewska”. Zahaczam o mój ukochany Plac Grzybowski. Z naszego Teatru – kupa gruzu. No cóż… Podążam w kierunku sklepu, w którym zawsze kupowałam buty. JEST! Wchodzę. Pytam o obuwie jesienne. Dostawa ma być pod koniec września, ale jest jeszcze parę par z poprzedniej jesieni. Właściciel pokazuje mi pierwszą, która akurat stoi tuż przed nim. Są czarne. Tanie nie są. Przymierzam. O Mateńko! Jakby na mnie szyte. Pasują do stopy idealnie. Robię parę kroków po sklepie. Chodzi mi się w nich jak po chmurkach. Są mięciusieńkie. Nie chce się ich zdejmować. No, ale muszę zdjąć. Nie wzięłam ze sobą pieniędzy, albowiem chciałam się tylko zorientować, czy są i przygotować się na cenę. Proszę właściciela, żeby mi je zostawił do następnego dnia. Zgadza się. Niejedną parę już u niego kupiłam, wie zatem, że go nie wystawię do wiatru. Szczęśliwa wracam do domu. Po drodze jednak jeszcze zbaczam, cieszę oczy widokiem nocnego już Placu Grzybowskiego.

poniedziałek, 7 września 2020

Niepandemiczna jest dziś ciut bardziej pandemiczna.

 

Niepandemiczna jest dziś ciut bardziej pandemiczna pomimo swoich najszczerszych chęci. Będzie jednak dziś również ciut wspomnieniowo. Umówiona wizyta w Legionowie w klinice – wstępna do mojego zabiegu usunięcia zaćmy w drugim oku. W pierwszym miałam ją już usuniętą w ubiegłym roku w tejże klinice. Jest pięknie – na to jedno oko widzę doskonale. Kontrolna wizyta po tamtym zabiegu rok temu wykazała, że mam przywrócone w tym oku osiemdziesiąt procent wzroku. I faktycznie. Przed zabiegiem skończyłam rysować pewien obrazek – magnolię. Starannie go wygładziłam, zadowolona z końcowego efektu odłożyłam go do oprawienia. Po zabiegu wzięłam go do ręki, i – Matko Boska! Widać maźnięcia kredką (akwarelową) – nawet i tam, gdzie powinna być gładź :) A to mnie szpital urządził! :) Nie omieszkałam im o tym powiedzieć po kolejnej wizycie kontrolnej :) To wszystko przypomina mi się podczas oczekiwania pod gabinetem na umówioną wizytę. Prosi mnie najpierw asystentka – przeurocze młode dziewczę. Mam cały czas na twarzy przyłbicę, którą na ten czas zdejmuję. Asystentka robi mi wstępne badania – również ciśnienia w oczach. Fajnie to teraz robią, choć do przyjemności to nie należy. Przypomina mi się przy okazji jak to przed laty pracując jeszcze w Marriotcie przechodziłam badanie. Pani doktór kazała mi się położyć by mogła mi zbadać ciśnienie. Wykonałam polecenie, ale kiedy zobaczyłam w ręku pani doktór maleńki gadżet z czymś, co wyglądało na szpikulec – zaczęłam ją przekonywać, że ja się doskonale czuję i to badanie wcale nie jest mi potrzebne. Nie trafiały do mnie jej tłumaczenia. W pewnym momencie pani doktór powiedziała mi, że coś zauważyła w moich nogach i prosi, żebym najpierw jedną, a potem drugą uniosła lekko w górę – o 15 centymetrów, bo coś ją zaniepokoiło. Polecenie wykonałam. Zapytałam ją, po co to było jej potrzebne. Odpowiedziała, że ja się skupiłam na nogach a ona w tym czasie zmierzyła mi ciśnienie. To takie tylko wspomnienie sprzed lat. Asystentka kończy badanie, daje mi wydruki, z których nic nie rozumiem. Zakładam ponownie przyłbicę. Po chwili prosi mnie pani doktór. Wchodzę do gabinetu, siadam naprzeciwko niej. Pani doktór na dzień dobry obsztorcowuje mnie za to, że mam przyłbicę a nie maseczkę. Jestem zaskoczona. Odpowiadam, że maseczka utrudnia mi oddech, że ja nie chcę paść na ulicy. Pani doktór kontynuuje wdeptywanie mnie w ziemię. Sama jest w cywilnym ubraniu, nie ma kitla. Mam ochotę wstać, wyjść i żądać zwrotu stu pięćdziesięciu złotych, jakie zapłaciłam za tę wizytę. Nie robię jednak tego. Pani doktór sadza mnie przed tablicą, odczytuję poszczególne rzędy liter. Na lewe oko – to zoperowane – widzę doskonale. Z prawym jest gorzej. Zakrapla mi oczy atropiną, prosi, żeby poczekać pod gabinetem. Po około 15 minutach prosi mnie z powrotem. Wchodzę. Siadam przed aparaturą do badania. Pani doktór mówi, żeby zdjąć „to coś”. Zdejmuję. Kładę na stoliczku obok. No i dopiero teraz tak naprawdę zaczyna się. Mocno już poirytowanym głosem każe mi „to coś” zabrać ze stolika i trzymać w ręku. Tym razem już słyszę, że jestem nieodpowiedzialna, że narażam swoim postępowaniem jej zdrowie i życie. Wynik badania jest dobry. Zaćma w prawym oku się zatrzymała. W lewym oku jest jednak żółta pamka na siatkówce. Mam zrobić badanie OCS, skierowanie na to mam wziąć od lekarza rodzinnego.

Wychodzę z przychodni z poczuciem wdeptania mnie w ziemię. Idę do cukierenki znajdującej się po drugiej stronie ulicy. Muszę jakoś ochłonąć. Odprężam się przy doskonałej kawie i pysznym ciachu truskawkowym. Dzwonię do Ministerstwa Zdrowia. Przedstawiam sytuację. Pytam, czy pani doktór miała prawo tak mnie potraktować. Słyszę w odpowiedzi, że nie miała takiego prawa, że ja postąpiłam zgodnie z obowiązującymi przepisami, które mówią, że mam obowiązek w pomieszczeniach zakrywać nos i usta maseczką, przyłbicą, chustką, szalikiem, częścią odzieży. Poradzono mi napisać skargę do dyrektora kliniki z kopią do Ministerstwa. Podbudowana i zrelaksowana spokojnie kończę kawę, dojadam ciacho, ruszam w kierunku dworca, by powrócić do Warszawy. Idę wolniutkim spacerkiem. Ma swój urok to niewielkie miasto. Oglądam witryny jakże tu licznych małych sklepików. W wielu polskich miastach są tzw. mosty miłości. Legionowo ma stojącą na niewielkim skwerku „ławeczkę zakochanych”. Nieopodal stoi pomnik Charliego Chaplina. Uwagę moją przykuwa stojący na jednej z poprzecznych ulic stary drewniany dom. Podchodzę bliżej. Jest kryty gontem. Po drugiej stronie ulicy wjazd na podwórko z resztkami kocich łbów. Nieco dalej – stary dom za drewnianym płotem. O Mateńko, przecież to są perełki. Dochodzę do dworca. Mam jeszcze sporo czasu do odjazdu pociągu. Wstępuję do saloniku prasowego. Zaopatruję się w dwa czasopisma z wzorami robótek. Kilka z nich przykuwa moją uwagę. Moja ręka w trzymaniu szydełka jeszcze bardzo niewprawna, ale cóż szkodzi spróbować. Lubię „mierzyć siłę na zamiary, nie zamiar podług sił”. Na „tapecie” mam wprawdzie cały czas mój obrus świąteczny, ale cóż dla odmiany porobić coś jeszcze? Przekonałam się już, że takie zajęcie dla rąk bardzo uspokaja, a przy okazji moje „pudełeczko” wzbogaci się o parę rzeczy – lepszych czy gorszych ale wykonanych moimi własnymi rękami.

Dzień wieńczy rozmowa telefoniczna z przyjaciółmi. To jest jednak najlepsze lekarstwo na wszystko.



niedziela, 6 września 2020

Po wczorajszej nawałnicy, podczas której pioruny waliły kanonadą jeden po drugim dziś gnam na cmentarz zobaczyć,czy wszystko jest w porządku z grobem mojej Mamy.

Po wczorajszej nawałnicy, podczas której pioruny waliły kanonadą jeden po drugim dziś gnam na cmentarz zobaczyć,czy wszystko jest w porządku z grobem mojej Mamy. Piękny to cmentarz, któremu niepowtarzalnego uroku dodaje mnogość starych drzew, jednak w czasie takiej pogody serce córki ogarnia niepokój o ten maleńki skrawek ziemi. Mateńka miała dość zawirowań losu za życia. W czasie okupacji sowieckiej na Wileńszczyźnie była więźniarką jednego z najstraszniejszych więzień – w Wilejce. Jako trzynastoletnie dziecko została rozdzielona ze swoją matką a moją babcią, którą zesłano na Syberię a Mamę zostawiono w więzieniu. Była bita podczas przesłuchań, trzy razy stała do rozstrzelania. Po wojnie przeszła koszmar pożegnania ze stronami, w których się urodziła, wychowała, chodziła do szkoły. Wyrzucono ją ze studiów za to, że miała rodziców za granicą. Dziadkowie w wyniku zawirowań wojennych zamieszkali w Anglii. Gdyby wrócili w tamtym czasie do Polski, prawdopodobnie – jako żołnierze wyklęci – skończyliby pod płytami chodnika na Cmentarzu Powązkowskim, lub na tzw. „Łączce”. Kupuję przy bramie cmentarza znicz i wianek z wrzosów. Mama lubiła wrzosy. Przypominały jej ukochane Brzeziszki. Idę z duszą na ramieniu. Co tam zastanę? Tu i ówdzie leżą konary. Uff, co za ulga. Grób Mamy nietknięty. Omiatam go znalezioną gałęzią. Zmiotki już nie ma.

 
Na ten cmentarz nie da się tylko wpaść i zaraz wyjść. Po odejściu od Mamy idę dalej. Grobu Jerzego Duszyńskiego – aktora teatralnego i filmowego, ulubieńca mojej Mamy – nie da się ominąć. Jest tuż przy wejściu do kwatery, w której Mama leży. Po drugiej stronie jest grób Edwarda Dziewońskiego. Nie ulega wątpliwości, że był on jednym z tych ludzi kultury, którzy ułatwiali nam przejście przez okres niezbyt nam przyjazny. Trochę dalej jest kwatera Obrońców Lwowa. Idę Aleją Zasłużonych mając nadzieję, że trafię na grób Piotra Szczepanika. Nie znajduję go. Trafiam natomiast na grób Gustawa Holoubka, Niny Andrycz, Zbigniewa Herberta, Zenona Wiktorczyka, Andrzeja Hiolskiego, oraz na bardzo ciekawy grób „śpiewaka Kaliny”. Spoczywa tu kompozytor Ignacy Marceli Komorowski urodzony w Warszawie w 1824 roku. Komponował m.in. muzykę z motywami folklorystycznymi. Przyjaźnił się między innymi z poetą Teofilem Lenartowiczem, do którego tekstów o tematyce ludowej komponował muzykę. Powstała w ten sposób m.in. znana pieśń „Rosła kalina z liściem szerokim”.

Idę dalej. Zbliżam się do kościoła Św. Karola Boromeusza. Stąd pięć lat temu odprowadzałam w ostatnią drogę tę najbliższą mi osobę. Z wnętrza kościoła płyną dźwięki przecudnej muzyki. Wchodzę. Zostaję. Co za piękne ukoronowanie dnia. 











Grób okradziony z liter.

Grób Krzysztofa Kieślowskiego














 

sobota, 5 września 2020

Tak długo oczekiwany przeze mnie dzień – Narodowe Czytanie.

Tak długo oczekiwany przeze mnie dzień – Narodowe Czytanie. Nie mogę z początku złapać streamingu, a telewizora nie mam. W końcu udaje mi się – przez stronę Prezydenta RP. Przerabiałam „Balladynę” w szkole, widziałam w Teatrze Narodowym z Niną Andrycz jako Balladyną, Alicją Pawlicką jak Aliną, Zygmuntem Kęstowiczem jako Grabcem. Reszty obsady nie pamiętam. Pamiętałam tylko wątek podłości Balladyny. Zapomniałam zupełnie, że są tam takie piękne wątki baśniowe – tak pięknie podane podczas dzisiejszego czytania. Dobrze, że nie widziałam „Balladyny” w inscenizacji Hanuszkiewicza. Nie wyobrażam sobie Goplany wjeżdżającej na motocyklu. 
 
Weekend jest dla mnie okresem słodkiego „nic-nie-muszenia”. Nie sprzątam, nie przeglądam dokumentów i papierów, nie robię przepierki. Muszę tylko ugotować papu. To tak dla mojego zdrowia psychicznego. Niech te dwa dni będą wolne od wszystkiego. Dzisiaj obiadek prosty – też nie wymagający stania przy garach, i lekki. Kluchy z serem i z jagodami. Lekko, tanio, zdrowo – bo i serek i powidła z jagód mojej roboty. 
 
Ukoronowaniem dzisiejszego dnia jest telefon od mojego starego przyjaciela - Jurka. Między nami jest siedemnaście lat różnicy – na jego niekorzyść. Przyjaźniły się nasze matki. Ciocia Krysia – bo tak matkę Jurka nazywałam – była bardzo życiową osobą. Wiedziała, co brać poważnie, a na co nie zwracać uwagi. W chwili, w której się poznały – Jurek był już studentem, ja miałam pięć lat. Pamiętam, jak podczas Wigilii w ich mieszkanku na Piwnej na warszawskim Starym Mieście bawiłam się swoimi prezentami siedząc pod stołem koło krzesła Jurka. Przez te wszystkie lata nic w ich domu się nie zmieniło. Te same meble, ten sam kilim na ścianie, te same obrazy, fotografie, bibeloty. Przyjaźń mojej Mamy i cioci Krysi była tak silna, że obie mówiły, że kiedy odejdzie jedna – druga długo nie wytrzyma. I rzeczywiście. Ciocia Krysia odeszła w listopadzie 2014, Mama w czerwcu 2015. Jurek ma już 85 lat. Jest bardzo schorowany, nie wychodzi już z domu. Dobrze, że jeszcze jest. Dobrze, jak jeszcze są ludzie, którzy nas dzieckiem pamiętają. 
 
© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

czwartek, 3 września 2020

Dziś w nocy audycja radiowa – gadanie na temat koronawirusa. O

Dziś w nocy audycja radiowa – gadanie na temat koronawirusa. Oczywiście gadka na temat maseczek i konieczności ich noszenia, i że ludzie lekceważą nakazy. Nie wytrzymuję. Dzwonię. Dodzwaniam się od razu. Mówię, że nie wszyscy łamią nakazy, że są tacy ludzie jak ja, którzy nie mogą nosić maseczek ani przyłbicy. Mówię im o rozporządzeniach w Dzienniku Ustaw – o trzech: z 5 kwietnia, z 19 czerwca i z 7 sierpnia. No, groch o ścianę.

Dzień w sumie w porządku. Rano – przepierki. Muszę jednak kupić większą suszarkę. Kupione wczoraj mleko przelewam do bańki. Niech się kisi. Będzie kolejny ser, podzielę się z Hanią. Przeglądam swoje rzeczy. Boże, ile tego się nagromadziło przez te 2,5 roku jak tu mieszkam. Miałam dzisiaj jechać do sklepu koszernego po prawdziwą żydowską chałkę dla siebie i dla Hani. Nic z tego. Do banku wybrałam się późno, tam zeszło mi trochę dłużej bo klient przede mną coś długo załatwiał. Dostaję swoją wypłatę. Teraz trzeba pozałatwiać sprawy przyziemnie, opłacić mieszkanie, popłacić rachunki. Swoim zwyczajem jednak prosto z banku wstępuję do Żabki, kupuję kubek kawy i batonik Prince Polo. Siadam na pobliskiej ławeczce, wypijam kawę, wcinam batonik. Posilam się obiadkiem w Zakątku Azji, wracam do domu przebrać się, bo już ciut zimno, i ruszam do Arkadii. Tam w kantorze wymieniam co trzeba, na poczcie płacę rachunki. Wstępuję do tamtejszego Bliklego – którego tak lubię. Ten kącik Arkadii ma jakiś swój czar. No i cóż, dzień zleciał.

Wieczór w domu. Cichutko gra radyjko. Duduś na moim łóżku. Jest dobrze, jest spokojnie, jest domowo. Ostatni tydzień w ogóle dobry był. Odezwało się do mnie dwóch członków mojej rodziny. Jedna – ze strony Ojca, i dziś – ze strony Mamy – z Wileńszczyzny. Nie jest zły ten facebook :)

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

środa, 2 września 2020

Dni już definitywnie nie letnie. Zamówiłam kalosze, bo nie mam.

Dni już definitywnie nie letnie. Zamówiłam kalosze, bo nie mam. Trzeba już się zainteresować obuwiem jesiennym, bo moje już się nie nadaje. Mój problem to rozmiar – o numer mniejszy od kajaka. Jest już tak smętnie. Nie chce się wstawać z łóżka rano. Jak już się jednak wstanie, to jest dobrze. Śniadanie, danie papu kiciusiowi. Jak dobrze, że jest to malutkie kochane zwierzątko. Porządki w domu – w dalszym ciągu przepierki. Trzeba w końcu kupić jakąś serwantkę i pokazać tę piękną porcelanę po Mamie.

Od paru dni chałupa drży w posadach. Podobno w budynku pojawiły się pluskwy. Było nawet spotkanie na ten temat, a bardziej nawet raczej gadanie jednej baby. Zamęt sieje niepotrzebny. Podobno wywieszała kartki z zawiadomieniami na klatce schodowej i podobno były zrywane. Nie wiem, jak wykoncypowała, że kartki zrywała nasza gospodyni. Dziś w każdym razie nasza spółdzielnia wywiesiła w odpowiedzi zawiadomienie, że wspólne części budynku były dezynfekowane w lipcu, i że następna dezynfekcja będzie przeprowadzona 9 września. Muszę jednak kupić środki w celu zapobieżenia wprowadzania się tych istotek do mnie.

Pogoda nie nastraja do wychodzenia z domu. Muszę jednak wyjść po zwykłe zakupy. Widzę na słupie ogłoszeniowym te cholerne koronawirusowate plakaty. Kiedy to cholerstwo naprawdę się skończy? Nie mówię o samej pandemii, ale o tym cholernym rzucaniu się w oczy, o tym odbieraniu nam prawa do normalnego życia, do chodzenia bez maseczek i bez tych cholernych przyłbic. Staram się nie poddawać smętnym myślom, ale… no, może pogoda taka. Planowałam iść na Narodowe Czytanie w tę sobotę. W związku z pandemią jednak są obostrzenia. Trzeba mieć oświadczenie o swoim stanie zdrowia, na którym podaje się swój numer telefonu. Ma to służyć takiemu celowi, że jeżeli ktoś na tej imprezie zachoruje – my wszyscy pójdziemy na kwarantannę. Nie będę więc nic ryzykować. Nie mam ochoty na przymusowe siedzenie w domu. Coś nam jednak zdezorganizowało życie.

Jakoś mi jednak dobrze jest w domu pomimo tego rozgardiaszu, jaki teraz zrobiłam. Moje sprawy się układają.

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

środa, 26 sierpnia 2020


Dwa dni temu – spotkanie z Ilonką - kuzynką. To rodzina ze strony mojej Mamy – z Wileńszczyzny. Boże, jaką moc czasem ma facebook – oczywiście sensownie wykorzystany. Spotkanie po tylu latach :) Przecież ja ją ostatni raz widziałam jak na rękach ją jeszcze nosiłam :) Reszty dnia nawet nie pamiętam, wszystko przyćmiła Ilonka :) Chrzanimy covidy i wszystko :)

Wczoraj dzień w większości w domu. Radio bombarduje wiadomościami o wirusie, o zachorowaniach, o wyzdrowieniach, o nowych ogniskach. Namawiają usilnie, żeby zaszczepić się przeciwko grypie. Nigdy w życiu się przeciwko grypie nie szczepiłam. Pytam koleżankę - rehabilitantkę – co radzi. Nie radzi i nie odradza. Tłumaczy tylko, że wirus grypy się mutuje i ona się nigdy nie szczepiła. No, to mam odpowiedź na moje pytanie. Nie boję się wirusa. Boję się, co te pajace jeszcze wymyślą, czy nie zaczną nas zmuszać do szczepienia się na covid.

Niebo dziś jest tak piękne, choć groźne. Zmienia się z minuty na minutę. Mam z niego piękną zaokienną firankę, nie potrzebuję żadnej innej. Dzień dzisiejszy taki sobie, żadnych wielkich wzlotów, żadnych porażek. Od miesiąca już mam sprawy uregulowane, śpię zatem i budzę się spokojnie. Dobrze jest mieć taki komfort psychiczny. Mam iść po moją tygodniową dawkę mleka, co krowę widziało. Wychodzę z domu. Nic z tego. Wiatr wieje taki, że omal mnie nie zmiata z powierzchni ziemi. Pojawiają się znów zawroty głowy. Jest pora obiadowa, idę więc do pobliskiej restauracyjki. Przy takich zawrotach nie będę ryzykowała stania przy kuchni. Chociaż – nie powiem – wypróbowałam dziś przepis z czasopisma Kuk Buk – z warzywami z patelni. Trochę zamula to danie żołądek. W restauracyjce – dobrze mi znanej – posilam się i ciut odpoczywam siedząc jeszcze przy stole na powietrzu, póki można. Wietrzysko ustaje, moje zawroty głowy również. Biorę więc swojego „mercedesa” na dwóch kółkach, ruszam po to mleko, przy okazji będzie dzienna dawka spaceru. Przy okazji wstępuję do pobliskiej pasmanterii. Jest już mój kordonek. Super, będzie serweta świąteczna – bożonarodzeniowa. Trochę mi zabrakło kordonka. Dowiaduję się, że panią z pasmanterii również dzisiaj dręczą zawroty głowy. Odbieram swoje mleko. Będzie kolejny serek.

W domu jest tak dobrze pomimo tymczasowego bałaganu. Rzeczy jesienne i zimowe powyciągane, jedne się wietrzą, jedne w praniu, kolejne czekają na pranie. Trzeba kupić bagienko przeciwko molom, lawendę do kosza, w którym trzymam pościel. Trzeba będzie już pomyśleć o jakiejś gablocie na tę piękną porcelanę po Mamie, a raczej na jej resztki, bo wytłukła mi część firma przewozowa Achilles, która przeprowadzała mnie do Warszawy. No i o jesiennym obuwiu trzeba już też pomyśleć. Nie dać się przeziębieniom ani grypie.

Dzwoni do mnie mój przyjaciel, którego poznałam na widowni programu "Tomasz Lis na Żywo". Mody to chłopak i biedny. Wcześnie stracił matkę, która go sama wychowywała. Nie ma nikogo. I tak przylgnął do mnie jak do matki, a ja - nie mając dzieci mam w nim niby syna. Piękna to przyjaźń. Nie znał mojej mamy ale przyszedł na jej pogrzeb. W kościele posadziłam go w miejscach dla rodziny. Jest w tej chwili w Częstochowie. Chciał wiedzieć, czy może zamówić za moją Mamę mszę wieczystą na Jasnej Górze. Wzruszył mnie tym do głębi. Oczywiście, że się zgodziłam. Oddam mu pieniążki.


© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

niedziela, 23 sierpnia 2020

Dzień mija jakoś tak… byle jak. Wczoraj nigdzie nie wyszłam, cały dzień w domu.

Dzień mija jakoś tak… byle jak. Wczoraj nigdzie nie wyszłam, cały dzień w domu. Dzisiaj wyjść trzeba. Planowałam iść do przyjaciółki, ale jakoś tak zbyt leniwie wszystko idzie. Jest po prostu niedziela, czyli niby nic nie muszę, ale chyba przesadziłam dziś lekko. Spokojnie sobie dziergam kolejny kwadracik do mojej bożonarodzeniowej serwety. Na szczęście wychodzę już ze swoich kłopotów i zrobiłam to zupełnie sama. No, może nie zupełnie sama, bo przecież pochyla się nade mną moja wileńska Matuchna Ostrobramska i czuwają moi Rodzice. Jadę tylko dzisiaj jeszcze do Teatru Żydowskiego po program Festiwalu Warszawa Singera. Od lat jestem ich wolontariuszką. Zawsze program był dość pokaźny, teraz zaś jest to cieniutka broszurka. I tym razem bez nas – wolontariuszy. Większość imprez w tym roku jest biletowanych, a jeżeli wstęp wolny to trzeba potwierdzić swoją obecność. Potwierdzić swojej nie zdążyłam, bo czas był do piątku. No cóż, ograniczenia pandemiczne. Ech, nic się nie stanie. Postoję sobie, bo chcę zobaczyć parę rzeczy. Po wyjściu z Teatru wstępuję do kawiarni na Senatorskiej. Zamawiam herbatkę i ciasto marchewkowe. Wieczór jest taki piękny. Światła Warszawy tak cudnie świecą na tle ciemniejącego już nieba. Czekam na przystanku na tramwaj. Przede mną Galeria Porczyńskich – obecnie Jana Pawła II. Obok niej – Urząd Miasta. To tu w styczniu 2019 wpisywałam się do księgi kondolencyjnej po śmierci Pawła Adamowicza. Byłam przez dwa lata Gdańszczanką i to miasto odcisnęło trwały ślad w moim sercu. Poznałam tu wielu ciekawych ludzi, którzy wywarli bardzo pozytywny wpływ na moje życie, zawarłam kilka pięknych przyjaźni.
Jest wieczór. Na dworze wręcz zimno. Cichutko gra radyjko. Duduś leży na mojej walizce od laptopa. Wydziergam jeszcze jeden kwadracik, i idę spać.

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

środa, 19 sierpnia 2020

Wczoraj odpoczywałam po nieprzyjemnościach dnia przedwczorajszego. Z tego wszystkiego zgubiłam gdzieś swoją półprzyłbicę. Po rozmowie z przyjaciółką okazuje się, że ona też nie może nosić ani maseczki ani przyłbicy. Przyjaciółka jest teraz bardzo zajęta, bo we wrześniu wraca do swojego miasta rodzinnego. Szkoda. Było nas trzy, obchodziłyśmy razem n urodziny każdej z nas – od lat w tej samej kafejce. Fajne są takie tradycje :) No cóż, trzeba będzie rozpocząć nową. Wszystko się zmienia.
Pora już robić przegląd swoich rzeczy. Odzież jesienną i zimową trzeba przewietrzyć, obuwie dać do przeglądu. W tym właśnie celu jadę dziś do szewca poleconego mi w jednej z bielańskich grup. Już parę butów dałam mu do naprawy. Dziś – spojrzawszy na moje jesienne boty – powiedział od razu uczciwie, że naprawianie ich będzie mnie więcej kosztowało, niż kupno nowych. No cóż, pojadę we właściwym czasie do dwóch znanych mi sklepów, gdzie można kupić obuwie o numer mniejsze od kajaka, bo taki mam właśnie rozmiar stopy.
Wstępuję do pasmanterii. Mają fajny koronek – złoty. W sam raz do mojej bożonarodzeniowej zielono-czerwonej serwety. Robię ją już długo, ale w końcu zrobię. Kupiony dziś kordonek zwijam – jak każdy – w kulkę. Wolę go tak, niż na szpuli, bo zajmuje o wiele mniej miejsca. Dzięki tego rodzaju zajęciom między innymi jeszcze nie zwariowałam przez to, co nas teraz otacza. A i w domu trzeba coś niecoś porobić, tym bardziej, że z powodu gorszego conieco samopoczucia i faktu, że szybciej się męczę – trochę dom zaniedbałam. Metodą małych kroczków zatem robię po trochu. Przez tę cholerną pandemię Festiwal Warszawa Singera (festiwal kultury żydowskiej) będzie się odbywał z mniejszym rozmachem. Nie będą potrzebowali wolontariuszy. Szkoda. Od lat byłam jego częścią. No nic, pójdę jako widz. I tak zresztą z powodu zdrowia mogłabym uczestniczyć jako wolontariusz w jednym, najwyżej dwóch wydarzeniach.
Mamy dziś środę. Jak co tydzień – odbieram swoją porcję mleka, „co krowę widziało”. Znów będzie z niego serek, znów jednak muszę się podzielić z kiciusiem, który już je zwąchał i już nie daje mi spokoju. Nalewam mu trochę do miseczki. Kochany kocina pije, aż mu się jego półtora uszka trzęsie. Tak. Ma półtora uszka, bo pewnie jak był jeszcze bezdomny – zadarł z innymi kotami. A zakapior to on jest, oj jest. Nalałam mu kiedyś do miseczki mleka kupionego w sklepie. Powąchał, spojrzał na mnie jakby mówił „Sama to pij”. Po pojutrze dostanie trochę serwatki. Znów uszka się zatrzęsą. Pani w sklepie już bez pytania zapisuje mnie na następny tydzień. Już nawet pamięta moje nazwisko. Miłe to. Wstępuję do pizzerii tuż obok. Dziewczyny od razu wiedzą, że poproszę o sok pomarańczowy świeżo wyciskany.
Wracam do siebie. Siadam jeszcze na ławeczce, żeby nacieszyć się pięknem wieczoru. Dosiada się sąsiadka. Chce pogadać :) Jest fajnie. Tak jakby tej cholernej pandemii nie było.
Słucham nocnej audycji Polskiego Radia na temat obecnej sytuacji. Nie podają dokładnych informacji.
Jutro – jeżeli nie będzie burzy – wio na moją Saską Kępę, gdzie się wychowałam i za którą jednak tęsknię. Zawiozę przyjaciółce z lat szkolnych butelkę tego wspaniałego mleka. A jeżeli deszcz albo burza – siedzę w domu, czytam, piszę, szydełkuję, rysuję albo maluję.
Aha, półprzyłbicę zrobiłam sobie sama drugą. Maseczki ani całej przyłbicy nosić nie powinnam z uwagi na zdrowie i na oczy.

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

poniedziałek, 17 sierpnia 2020

17 sierpnia 2020
Dzisiaj Niepandemiczna jest jednak trochę pandemiczna. Nie chce się dzisiaj nigdzie wychodzić, a jednak trzeba. Mam sprawę do załatwienia z gazownią. Wiem, mogę przez telefon, ale trudno się do nich dodzwonić. Wybieram więc osobistą wizytę w salonie w Centrum Handlowym Arkadia. Z powodu pandemii w punkcie pracują tylko dwie konsultantki i jeden mężczyzna, który wpuszcza klientów po wyjściu poprzedniego i pilnuje odkażenia rąk. W środku przebywać może tylko dwóch klientów. Trudno o to mieć do nich pretensję. Wszyscy przecież siedzimy w tym gnoju. Pod punktem kolejka – może z 10 osób. Staję na jej końcu za starszym panem. Kolejka posuwa się niezmiernie wolno. Zapomniałam wziąć swoją półprzyłbicę, znajduję więc na dnie torby maseczkę. Zakładam ją. Po około 40 minutach takiego stania robi mi się słabo, zaczyna się kręcić w głowie. Stoję za załomem. Ściągam maseczkę, żeby złapać trochę powietrza, robię parę kroków naprzód, opieram się o ścianę. Starszy pan głośno zwraca mi uwagę, żebym się cofnęła. Nie chcąc być upokorzona jeszcze bardziej cofam się. W głowie się kręci jak diabli, dochodzi drętwienie lewej nogi. Pan ciągnie dalej – jeszcze głośniej „A pani nawet nie ma maseczki i jeszcze pani się tu wciska”. Jestem już gotowa rozpłakać się. Proszę go tylko „Proszę pana, błagam, niech pan będzie człowiekiem”. „Ja jestem człowiekiem” - odpowiada. - „To pani niech człowiekiem będzie i zachowuje się jakoś”. Czekam na wejście do salonu godzinę z nawiązką. W końcu wchodzę. Konsultantka bardzo miło udziela mi wszelkich informacji. Pytam, czy mogę zdjąć maseczkę. Mogę. Zdejmuję, ale nie chcąc, żeby się bała – zakrywam nos i usta wachlarzem. To jednak w jakimś stopniu też chroni. Siedząc przez tych parę minut odetchnęłam trochę. Ruszam do pobliskiego salonu Bliklego. Zamawiam sobie kawę, lemoniadę i dwa pączki. Muszę po prostu odreagować.
Idę do salonu poczty. Jestem już pierwsza w kolejce. Młody człowiek podchodzi do mnie z pytaniem, czy puszczę go na chwilę – potrzebuje tylko poprosić o druk przelewu. Zgadzam się. Klientka odchodzi od okienka, urzędniczka zaprasza. Patrzę na młodego człowieka. Mówi do mnie „Niech pani idzie, ja poczekam”. Dziękuję mu.
Dzień dzisiejszy nie był tak miły jak przedwczorajszy. Miałam pisać dziś tekst do antologii. Ech, napiszę jutro. Dałam sobie radę dzisiaj, dam i jutro i pojutrze :) I chyba jutro wrócę do Arkadii do Empiku po książkę „Nadzieja”, której jedną z autorek jest Olga Tokarczuk. Polscy pisarze, reporterzy i poeci podarowali swoje utwory by mogły złożyć się w tom, z którego cały dochód zostanie przekazany ośrodkom pomocy społecznej dla osób starszych. A póki co – nie poddaję się i nie poddam. Nie wolno. Drewniane pudełko będzie za jakiś czas szkatułką na biżuterię.

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020