Leży
przede mną kupiona dziś w maleńkiej księgarence na Pradze książka
pod tytułem „Umrzeć za Gdańsk” autorstwa Tomasza Lisa, z
wizerunkiem tragicznie zmarłego prezydenta Gdańska – Pawła
Adamowicza. Z tyłu okładki jest napisane, że są to właściwie
rozmowy o Gdańsku, o jego historii, o jego magii i o wpływie, jaki
wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat wywarły na historię Polski.
I po raz kolejny
się przekonałam, że Gdańsk odcisnął bardzo trwały ślad w moim
sercu. Gdańsk, i jego ludzie.
Rok
1959. Przyjechała nasza rodzina z Wileńszczyzny w ramach
repatriacji. Mateńka i ja nie wróciłyśmy już do Wrocławia. No
cóż, poplątały się sprawy rodzinne, wojna namieszała w losach
Mateńki i rodziny. Wilniucy wtedy po wyjeździe "z Polski do
Polski" jak to moja Mateńka nazywała zakotwiczali albo w
Gdańsku, żeby było blisko wracać, albo w Szczecinie - żeby było
jak najdalej, żeby nic nie przypominało rodzinnych stron. W naszej
rodzinie padło na Gdańsk. Nie wiem, czy Mama już tam kogoś znała,
może ktoś z przyjaciół z Wileńszczyzny już tam był - nie wiem
tego i już niestety chyba się nie dowiem. Mama kupiła mieszkanie -
piękne, trzypokojowe we Wrzeszczu na rogu Miszewskiego i
Grunwaldzkiej. Dwa pokoje były duże, ten trzeci to malutki.
Ponieważ jest to kamienica przedwojenna - domyślaliśmy się, że
był to pokoik dla służącej, bo był tuż obok ogromnej kuchni, z
której z kolei wchodziło się dwóch komórek. Jedną z nich
zagospodarował wujek Bronek na swoją pracownię fotograficzną.
Jakże lubiłam towarzyszyć mu przy wywoływaniu zdjęć, patrzeć
jak w pojemniczkach wypełnionych - jak wtedy myślałam - wodą -
pływają prostokąciki chyba kartoników, na których stopniowo
jawią się nasze postacie. W drugiej komórce była spiżarnia. Nikt
wtedy nie słyszał o czymś takim jak lodówka. Sprawami kuchennymi
zajmowała się ciocia Kazia Barzdo. Ilekroć myślę o niej z
tamtego czasu - widzę ją stojącą nad garnkami. A równej jej po
prostu nie było. Żywność ciocia Kazia kupowała na pobliskim
rynku. To był prawdziwy rynek, nie taki - jak dziś - z eleganckimi
pawilonami. Tam zajeżdżały chłopskie furmanki, konie jadły owies
z obroku, wiejskie baby sprzedawały z blaszanych baniaków mleko lub
śmietanę. Pamiętam, jak ciocia Kazia śmietanę kupowała. Baba
kapnęła cioci troszeczkę na rękę, ciocia próbowała i dopiero
kupowała. Jakaż to była śmietana - mój Boże! Niebo w gębie :)
Chodziłam
do szkoły podstawowej nr 17 im. Stefana Czarneckiego. W pierwszej
klasie dano nam kokardki, które nosiliśmy na fartuszkach. Kokardki
czerwone to była klasa 1 A (moja), zielone to klasa 1 B. Takiego
samego koloru kokardki, tylko że dużo większe - wisiały nad
drzwiami do naszych sal. Wychowawczynią moją była Kazimiera
Rusiniak - przekochana osoba.
Naszą
parafią była Parafia Najświętszego Serca Jezusowego. Ulica, na
której się znajdowała - wtedy nazywała się Czarna. Dziś to jest
ulica Księdza Józefa Zator-Przytockiego. Biegałam tam na
nabożeństwa majowe i czerwcowe z ciocią Józią, którą kochałam
najbardziej. Proboszczem w tym czasie był tam ks. Kazimierz
Mirynowski - również repatriant. Gospodynią jego była jego
macocha, którą bardzo kochał. Znał moją Mamę i moich dziadków
jeszcze z Wileńszczyzny - z Głębokiego. Często przychodził do
nas do domu. Lubiłam go bardzo. Wprowadzał nastrój wielkiej
serdeczności. Ilekroć widziałam go spowiadającego z konfesjonale
– wpatrywałam się w niego wręcz odwracając się tyłem do
ołtarza. W Sopocie zamieszkała rodzina państwa Ostaszewskich.
Chyba to byli przyjaciele moich dziadków. Jakże ja lubiłam bywać
w ich domku otoczonym pięknym ogrodem. Z tego domku pamiętam
jedynie pokoik cioci Irki, a w nim ołtarzyk z maleńką gipsową
figurką Matki Boskiej. Uparłam się, że i ja muszę taki ołtarzyk
mieć i taką figurkę. Tak długo wierciłam Mamie dziurę w
brzuchu, że w końcu mi taką figurkę kupiła, a ja ołtarzyk
urządziłam przy swoim tapczaniku. Była jeszcze nasza rodzina –
Szypiłłowie: ciocia Tereska, wujek Zdzsio, Waldek. Po jakimś
czasie ta gromadka powiększyła się o jeszcze jedną osobę –
Ilonkę :) Z Ilonką kontakt się cudownie odnowił całkiem
niedawno. Patrząc na jej zdjęcia trudno mi dzisiaj uwierzyć, że
kiedyś nosiłam ją na rękach.
Niestety
los ponownie spłatał figla. Mama musiała mieszkanie sprzedać.
Rodzina się rozjechała. Ciocia Kazia z wujkiem Tośkiem zamieszkali
na gdańskich Stogach, ciocia Józia z wujkiem Bronkiem najpierw
znaleźli lokum w Gdańsku na ulicy Seredyńskiego a potem w
Jelitkowie. A Mama i ja – opuściłyśmy Wybrzeże całkowicie i
przeniosłyśmy się na jakiś czas do podwarszawskiego Piastowa.
Pamiętam jak strasznie moja Mama płakała żegnając się z moją
wychowawczynią i potem jak ciężarówka z nami i naszym dobytkiem
ruszyła spod domu. Trudno mi było przyzwyczaić się do nowej
szkoły i nowej wychowawczyni. To już nie była moja kochana pani
Rusiniakowa.
Minęło
wiele lat, i znów przez dwa lata byłam gdańszczanką. Dane mi było
spotkać na mojej drodze wspaniałych ludzi, z którymi kontakt
utrzymuje się do dzisiaj. Dane mi było również parę razy zetknąć
się z Pawłem Adamowiczem – bardzo kochanym przez nas -
gdańszczan. On też był potomkiem wygnańców z Wileńszczyzny.
Mój
Boże. Jedna książka, a tyle wspomnień.