Wspomnień czar

niedziela, 5 lipca 2020

Leży przede mną kupiona dziś w maleńkiej księgarence na Pradze książka pod tytułem „Umrzeć za Gdańsk” autorstwa Tomasza Lisa, z wizerunkiem tragicznie zmarłego prezydenta Gdańska – Pawła Adamowicza. Z tyłu okładki jest napisane, że są to właściwie rozmowy o Gdańsku, o jego historii, o jego magii i o wpływie, jaki wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat wywarły na historię Polski. I po raz kolejny się przekonałam, że Gdańsk odcisnął bardzo trwały ślad w moim sercu. Gdańsk, i jego ludzie.
Rok 1959. Przyjechała nasza rodzina z Wileńszczyzny w ramach repatriacji. Mateńka i ja nie wróciłyśmy już do Wrocławia. No cóż, poplątały się sprawy rodzinne, wojna namieszała w losach Mateńki i rodziny. Wilniucy wtedy po wyjeździe "z Polski do Polski" jak to moja Mateńka nazywała zakotwiczali albo w Gdańsku, żeby było blisko wracać, albo w Szczecinie - żeby było jak najdalej, żeby nic nie przypominało rodzinnych stron. W naszej rodzinie padło na Gdańsk. Nie wiem, czy Mama już tam kogoś znała, może ktoś z przyjaciół z Wileńszczyzny już tam był - nie wiem tego i już niestety chyba się nie dowiem. Mama kupiła mieszkanie - piękne, trzypokojowe we Wrzeszczu na rogu Miszewskiego i Grunwaldzkiej. Dwa pokoje były duże, ten trzeci to malutki. Ponieważ jest to kamienica przedwojenna - domyślaliśmy się, że był to pokoik dla służącej, bo był tuż obok ogromnej kuchni, z której z kolei wchodziło się dwóch komórek. Jedną z nich zagospodarował wujek Bronek na swoją pracownię fotograficzną. Jakże lubiłam towarzyszyć mu przy wywoływaniu zdjęć, patrzeć jak w pojemniczkach wypełnionych - jak wtedy myślałam - wodą - pływają prostokąciki chyba kartoników, na których stopniowo jawią się nasze postacie. W drugiej komórce była spiżarnia. Nikt wtedy nie słyszał o czymś takim jak lodówka. Sprawami kuchennymi zajmowała się ciocia Kazia Barzdo. Ilekroć myślę o niej z tamtego czasu - widzę ją stojącą nad garnkami. A równej jej po prostu nie było. Żywność ciocia Kazia kupowała na pobliskim rynku. To był prawdziwy rynek, nie taki - jak dziś - z eleganckimi pawilonami. Tam zajeżdżały chłopskie furmanki, konie jadły owies z obroku, wiejskie baby sprzedawały z blaszanych baniaków mleko lub śmietanę. Pamiętam, jak ciocia Kazia śmietanę kupowała. Baba kapnęła cioci troszeczkę na rękę, ciocia próbowała i dopiero kupowała. Jakaż to była śmietana - mój Boże! Niebo w gębie :)
Chodziłam do szkoły podstawowej nr 17 im. Stefana Czarneckiego. W pierwszej klasie dano nam kokardki, które nosiliśmy na fartuszkach. Kokardki czerwone to była klasa 1 A (moja), zielone to klasa 1 B. Takiego samego koloru kokardki, tylko że dużo większe - wisiały nad drzwiami do naszych sal. Wychowawczynią moją była Kazimiera Rusiniak - przekochana osoba.
Naszą parafią była Parafia Najświętszego Serca Jezusowego. Ulica, na której się znajdowała - wtedy nazywała się Czarna. Dziś to jest ulica Księdza Józefa Zator-Przytockiego. Biegałam tam na nabożeństwa majowe i czerwcowe z ciocią Józią, którą kochałam najbardziej. Proboszczem w tym czasie był tam ks. Kazimierz Mirynowski - również repatriant. Gospodynią jego była jego macocha, którą bardzo kochał. Znał moją Mamę i moich dziadków jeszcze z Wileńszczyzny - z Głębokiego. Często przychodził do nas do domu. Lubiłam go bardzo. Wprowadzał nastrój wielkiej serdeczności. Ilekroć widziałam go spowiadającego z konfesjonale – wpatrywałam się w niego wręcz odwracając się tyłem do ołtarza. W Sopocie zamieszkała rodzina państwa Ostaszewskich. Chyba to byli przyjaciele moich dziadków. Jakże ja lubiłam bywać w ich domku otoczonym pięknym ogrodem. Z tego domku pamiętam jedynie pokoik cioci Irki, a w nim ołtarzyk z maleńką gipsową figurką Matki Boskiej. Uparłam się, że i ja muszę taki ołtarzyk mieć i taką figurkę. Tak długo wierciłam Mamie dziurę w brzuchu, że w końcu mi taką figurkę kupiła, a ja ołtarzyk urządziłam przy swoim tapczaniku. Była jeszcze nasza rodzina – Szypiłłowie: ciocia Tereska, wujek Zdzsio, Waldek. Po jakimś czasie ta gromadka powiększyła się o jeszcze jedną osobę – Ilonkę :) Z Ilonką kontakt się cudownie odnowił całkiem niedawno. Patrząc na jej zdjęcia trudno mi dzisiaj uwierzyć, że kiedyś nosiłam ją na rękach.
Niestety los ponownie spłatał figla. Mama musiała mieszkanie sprzedać. Rodzina się rozjechała. Ciocia Kazia z wujkiem Tośkiem zamieszkali na gdańskich Stogach, ciocia Józia z wujkiem Bronkiem najpierw znaleźli lokum w Gdańsku na ulicy Seredyńskiego a potem w Jelitkowie. A Mama i ja – opuściłyśmy Wybrzeże całkowicie i przeniosłyśmy się na jakiś czas do podwarszawskiego Piastowa. Pamiętam jak strasznie moja Mama płakała żegnając się z moją wychowawczynią i potem jak ciężarówka z nami i naszym dobytkiem ruszyła spod domu. Trudno mi było przyzwyczaić się do nowej szkoły i nowej wychowawczyni. To już nie była moja kochana pani Rusiniakowa.
Minęło wiele lat, i znów przez dwa lata byłam gdańszczanką. Dane mi było spotkać na mojej drodze wspaniałych ludzi, z którymi kontakt utrzymuje się do dzisiaj. Dane mi było również parę razy zetknąć się z Pawłem Adamowiczem – bardzo kochanym przez nas - gdańszczan. On też był potomkiem wygnańców z Wileńszczyzny.
Mój Boże. Jedna książka, a tyle wspomnień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze mile widziane.