Dwa
dni temu – spotkanie z Ilonką - kuzynką. To rodzina ze strony
mojej Mamy – z Wileńszczyzny. Boże, jaką moc czasem ma facebook
– oczywiście sensownie wykorzystany. Spotkanie po tylu latach :)
Przecież ja ją ostatni raz widziałam jak na rękach ją jeszcze
nosiłam :) Reszty dnia nawet nie pamiętam, wszystko przyćmiła
Ilonka :) Chrzanimy covidy i wszystko :)
Wczoraj
dzień w większości w domu. Radio bombarduje wiadomościami o
wirusie, o zachorowaniach, o wyzdrowieniach, o nowych ogniskach.
Namawiają usilnie, żeby zaszczepić się przeciwko grypie. Nigdy w
życiu się przeciwko grypie nie szczepiłam. Pytam koleżankę -
rehabilitantkę – co radzi. Nie radzi i nie odradza. Tłumaczy
tylko, że wirus grypy się mutuje i ona się nigdy nie szczepiła.
No, to mam odpowiedź na moje pytanie. Nie boję się wirusa. Boję
się, co te pajace jeszcze wymyślą, czy nie zaczną nas zmuszać do
szczepienia się na covid.
Niebo
dziś jest tak piękne, choć groźne. Zmienia się z minuty na
minutę. Mam z niego piękną zaokienną firankę, nie potrzebuję
żadnej innej. Dzień dzisiejszy taki sobie, żadnych wielkich
wzlotów, żadnych porażek. Od miesiąca już mam sprawy
uregulowane, śpię zatem i budzę się spokojnie. Dobrze jest mieć
taki komfort psychiczny. Mam iść po moją tygodniową dawkę mleka,
co krowę widziało. Wychodzę z domu. Nic z tego. Wiatr wieje taki,
że omal mnie nie zmiata z powierzchni ziemi. Pojawiają się znów
zawroty głowy. Jest pora obiadowa, idę więc do pobliskiej
restauracyjki. Przy takich zawrotach nie będę ryzykowała stania
przy kuchni. Chociaż – nie powiem – wypróbowałam dziś przepis
z czasopisma Kuk Buk – z warzywami z patelni. Trochę zamula to
danie żołądek. W restauracyjce – dobrze mi znanej – posilam
się i ciut odpoczywam siedząc jeszcze przy stole na powietrzu, póki
można. Wietrzysko ustaje, moje zawroty głowy również. Biorę więc
swojego „mercedesa” na dwóch kółkach, ruszam po to mleko, przy
okazji będzie dzienna dawka spaceru. Przy okazji wstępuję do
pobliskiej pasmanterii. Jest już mój kordonek. Super, będzie
serweta świąteczna – bożonarodzeniowa. Trochę mi zabrakło
kordonka. Dowiaduję się, że panią z pasmanterii również dzisiaj
dręczą zawroty głowy. Odbieram swoje mleko. Będzie kolejny serek.
W
domu jest tak dobrze pomimo tymczasowego bałaganu. Rzeczy jesienne i
zimowe powyciągane, jedne się wietrzą, jedne w praniu, kolejne
czekają na pranie. Trzeba kupić bagienko przeciwko molom, lawendę
do kosza, w którym trzymam pościel. Trzeba będzie już pomyśleć
o jakiejś gablocie na tę piękną porcelanę po Mamie, a raczej na
jej resztki, bo wytłukła mi część firma przewozowa Achilles,
która przeprowadzała mnie do Warszawy. No i o jesiennym obuwiu
trzeba już też pomyśleć. Nie dać się przeziębieniom ani
grypie.
Dzwoni
do mnie mój przyjaciel, którego poznałam na widowni programu
"Tomasz Lis na Żywo". Mody to chłopak i biedny. Wcześnie
stracił matkę, która go sama wychowywała. Nie ma nikogo. I tak
przylgnął do mnie jak do matki, a ja - nie mając dzieci mam w nim
niby syna. Piękna to przyjaźń. Nie znał mojej mamy ale przyszedł
na jej pogrzeb. W kościele posadziłam go w miejscach dla rodziny.
Jest w tej chwili w Częstochowie. Chciał wiedzieć, czy może
zamówić za moją Mamę mszę wieczystą na Jasnej Górze. Wzruszył
mnie tym do głębi. Oczywiście, że się zgodziłam. Oddam mu
pieniążki.
©
Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020