Wspomnień czar

wtorek, 23 czerwca 2020

Tatuś mój kochany :) Jaki piękny prezent przysłałeś mi przed chwilą ze swojej chmurki. Toż to jest Twój dzień dzisiaj a nie mój, i to ja powinnam Ci prezent dać.

Tatuś mój kochany :) Jaki piękny prezent przysłałeś mi przed chwilą ze swojej chmurki. Toż to jest Twój dzień dzisiaj a nie mój, i to ja powinnam Ci prezent dać. Dzisiaj akurat nie mogłam przyjść do Ciebie. Ale wiem, że Ty wiesz, że musiałam dziś pojechać po swoje wyniki badań. Prezent, Tatuś, dostaniesz. Ja wiem, jakie kwiaty lubisz. A Ty – wiedząc, że lubię maciejkę – dzisiaj mi zesłałeś na mój balkonik pierwsze jej kwiatki i zapach jej wręcz niebiański.

Często o Tobie, Tatuś, myślę. Zdjęcie, na którym jesteśmy razem – stoi tuż obok zdjęcia Mamy. Wspominam nasze czasy wrocławskie, duży pokój, w którym spaliśmy, radio z magicznym okiem, piec kaflowy, naszego kotka Mruczka. Ubóstwiałam, Tatuś – wieczorem siadać przy Tobie przy moim malutkim stoliczku i wycinać z Tobą pieski, kotki, krówki, koniki, zabudowania wiejskie – i naklejać potem to wszystko na tekturę tworząc nasze małe wiejskie gospodarstwo. Klej wtedy był taki w słoiczkach, wybierało się go palcem, Ech, pomazane były te nasze paluchy :) W dzień Wigilii ubieraliśmy razem choinkę, pamiętasz to? Świeciły się potem na niej świeczki, a nie żadne tam lampki elektryczne. Pamiętam jeszcze, jak brałeś mnie na barana i podskakiwałeś gwiżdżąc melodię z „Pana Twardowskiego”. Aaaaa! Jeszcze jedno! Ja stawałam na Twoich stopach, Ty chwytałeś mnie za rączki i tańczyliśmy walca, a pokój był nam salą balową :)
Potem sprawy jakoś tak dziwnie się poplątały. Te kilkanaście lat przerwy… tak niepotrzebnej. I pamiętam ten moment w sklepie w dalekim Nowym Jorku… robiłam jakieś zakupy. Sklep już był udekorowany świątecznie, zbliżało się Boże Narodzenie. Pamiętam jak mi stamtąd myśl pobiegła ku Tobie. Kupiłam wtedy karnet świąteczny i po powrocie do domu napisałam do Ciebie list. Wysłałam go na nasz stary wrocławski adres – na Podchorążych 5. Nie wiedziałam, że już tam nie mieszkasz. List jakimś cudownym sposobem trafił do Ciebie do Warszawy. Po paru tygodniach przyszedł list od Ciebie.
Pamiętam nasze pierwsze spotkanie po latach. Jak trudno było potem się z Tobą żegnać. Wiem. Nieraz mieliśmy różnice zdań. Ale zawsze w jakiś sposób rozumieliśmy się jak Ojciec z córką. I nawet teraz, kiedy z czymś nie mogę sobie poradzić – mówię „Tatuś, pomóż”. I chyba mnie słyszysz, bo zawsze jakieś rozwiązanie problemu zsyłasz. Tatuś, tulę się do Ciebie.

poniedziałek, 22 czerwca 2020

Rozsadzam miętę. Zaczęła już przerastać swoją dotychczasową doniczkę i marnieć. Wsadzam ją do dwóch doniczek. Cały dom pachnie. Wystawiam ją na balkon. Nich się hartuje. Zauważam przy okazji, że nasiona żyworódki wsadzone parę dni temu do ziemi zaczynają wschodzić. Pobrałam je z listków starej roślinki, która po prostu mi zmarniała. Pobiorę ich więcej, może ludziom oddam. Wczoraj umieściłam na facebooku informację, że mam do oddania trzy sadzonki wierzby mandżurskiej, te, które kupiłam na Wielkanoc. Nie da mi się utrzymać ich w domu, gdyż będą potrzebowały większych doniczek. Poszły w dobre ręce. Zamieszkają na podwórku przed blokiem pod oknem ich nowej właścicielki.
Przez kilka dni burze, deszcz, deszcz, burze. Nijak wyjść z domu, a chce się pójść do matki na cmentarz, do przyjaciół. A tu tylko wyjście do sklepu i szybko do domu. Nastrój mój dzisiaj do niczego. Przez większość dnia leje jak z cebra. Wspominam moją mamę. Wspominam pewien dzień sprzed wielu lat – na dzień przed Wigilią Bożego narodzenia. Lał deszcz. Wracałam z miasta. Zbliżając się do domu spotkałam moją mamę. Szła śpiesznym krokiem w tych strugach deszczu trochę pochylona. Zatrzymałam ją.
- Mamusiu, chodźmy do domu.
- Nie, ja się śpieszę. Coś zapomniałam w sklepie.
- Mamo, to pójdziemy później, wracajmy teraz.
- Nie, później nie pójdziemy, bo już tego nie będzie.
- To pójdę z tobą.
- Nie. Wracaj do domu. Pójdę sama - powiedziała to bardzo stanowczym tonem. Nie było dyskusji.
Wróciła do domu po kilkunastu minutach. Potem się okazało, że robiąc zakupy w Rossmannie zobaczyła perfumy, które jej się podobały. Chciała je kupić, ale zabrakło jej pieniędzy. Te perfumy to był prezent dla mnie. To była ostatnia z Nią Wigilia. Nie wiem, czy te dzisiejsze strugi deszczu, czy te pierdoły, którymi nas nasze władze teraz karmią – tak wpłynęły na mój nastrój.
Przestaje trochę padać. Idę zatem do naszej osiedlowej sieciówki po najpotrzebniejsze rzeczy. Biorę herbatę, trochę wędliny, pięć bułek poznańskich i ciasto do herbaty. Podchodzę do kasy. Płacę, ale rachunek wydaje mi się ciut wysoki. Usuwam się trochę na bok, żeby nie wstrzymywać stojącego za mną klienta, ale od kasy nie odchodzę. Sprawdzam rachunek. Kasjerka zaczyna mnie popędzać – żebym odeszła od kasy. Opowiadam jej, żeby mnie nie popędzała, że ja mam prawo sprawdzić wysokość rachunku. Odpowiada, że musi się zgadzać. Odpowiadam jej, że musi czy nie musi – ja mam prawo sprawdzić a ona nie ma prawa mnie popędzać. No tak, rachunek się zgadza.

piątek, 19 czerwca 2020

Dziś taki dzień trochę refleksyjny. Żegnamy dzisiaj naszego sąsiada – z mojego piętra. Pożegnanie z naszej parafii – Świętego Zygmunta. Biorę przyłbicę, bo tej cholernej maseczki nosić nie da się. Wchodzę do kościoła z twarzą już osłoniętą. Duchota jak diabli. Zdejmuję tę „czapeczkę”. Kościół już pełen ludzi. Szukam dla siebie jakiego odosobnionego miejsca, żeby nie razić innych gołą twarzą. Znajduję je. Zupełnie z boku. Szukam oczyma Basi – wdowy po Andrzeju i mojej sąsiadki. Nie widzę jej. Jeden z synów Andrzeja i Basi jest księdzem. Posługuje przy ołtarzu.
Planowałam dziś po uroczystości iść na grób Mamy zobaczyć czy wszystko jest w porządku po tych nawałnicach. Po wyjściu z kościoła podchodzę do Basi, mówię jej – „Basiu, jestem. Dorotka”. Basia jest niewidoma, tak jak i Andrzej był. Ściska mi rękę. Oddalam się. Postanawiam nie jechać na cmentarz, jest tak duszno. Kieruję się ku domowi. Zmieniam jednak zdanie. Basia przecież się do mnie uśmiechnęła. Może przyjemniej się jej zrobiło, że jestem. Nie. Postanawiam – odprowadzę Andrzeja do samego końca. Cofam się. Wsiadam do podstawionego autokaru. Mam w ręku wachlarzyk, żeby zasłaniać nim usta i nos. Słyszę nagle: „Dorota, siadaj tu”. Patrzę – to moja koleżanka. Kilka lat temu zaszło między nami pewne nieporozumienie. Ona się uśmiecha, uśmiecham się i ja, podaję jej rękę, ona ją chwyta. Bez słów – samymi spojrzeniami – mówimy sobie wzajemnie „Jest ok”. Dojeżdżamy na Powązki Wojskowe. Idziemy razem. Cichutko opowiadamy sobie, co się w ciągu tych kilku lat zdarzyło. Ona też pożegnała kilka bliskich sobie osób. Zapisujemy ponownie swoje numery telefonów.
Po drodze mijamy groby kilku znanych osób. Jednym z nich jest grób pisarza – Janusza Głowackiego. Doznaję wzruszenia. Znałam go jeszcze z Nowego Jorku. O nim zresztą będzie oddzielna historia – miła. Janusz bowiem – będąc już wtedy bardzo znaną osobą – był człowiekiem przemiłym i bardzo kontaktowym.
Dzień więc refleksyjny ale nie smutny. Może Andrzej – przyjazna mi osoba – w ten sposób pogodził mnie z koleżanką?
Radio podaje wiadomość, że dziś ponad 300 zachorowań na koronawirusa i 30 osób zmarło. To co, zaprzestają podawania dokładnej liczby? A może sami cholera jasna się w tym pogubili? W jakim ja kraju żyję?
Zniechęcona wczorajszym bezskutecznym dzwonieniem po przychodniach postanawiam dzisiaj nie dzwonić tylko po prostu iść do jednej. Zaczyna jednak padać, potem grzmieć. Po przejściu pierwszej burzy jednak jeszcze raz dzwonię. O Mateńko, słysz sygnał/ O cudzie, połączenie przyjęte. O następny cudzie! Wizyta normalna - nie na telefon - wyznaczona na 28 lipca. Jak na nasze polskie warunki - nawet nie pandemiczne - to jest tryb ekspresowy. Mam tylko dostarczyć skierowanie w ciągu czternastu dni. Nie ma sprawy, zaraz zaniosę, to jest na sąsiedniej ulicy.
Wchodzę do przychodni. Przed wejściem zakładam tę cholerną maseczkę. W maseczce i w środku w przychodni możliwość oddychania równa zeru. Rejestratorka zajęta rozmową z koleżanką. Robię parę kroków naprzód, żeby delikatnie dać do zrozumienia, że czekam. Zero reakcji. Mogłabym się głośno odezwać, że przepraszam, że stoję tu w kolejce, że nie wytrzymuję, Boję się jednak, bo a nuż mnie nie przyjmą. Ech, te PRLowskie nawyki... Pani w końcu przyjmuje, a wklepując moje skierowanie do komputera zaczyna rozmowę z kolejną koleżanką co jakiś czas odrywając się od tego, co ma do zrobienia. Oj, Dorotko, gęba w kubeł, gęba w kubeł. Wytrzymuję. Dostaję bilecik.
Padam na twarz. Idę do pobliskiej kawiarenki, która chyba już jest moją ulubioną. To Wake Up Cafe przy ul. Żeromskiego. Raczę się dobrą kawą i - a jakże - torcikiem. Zapomniałam wziąć książkę, a lubię sobie poczytać właśnie przy stoliczku kawiarnianym. No cóż, każdy ma swoje dziwactwa, to jest jedno z moich, Jutro żegnam sąsiada z mojego piętra. Dzwonię do parafii z pytaniem, czy zamiast maski mogę w kościele mieć przyłbicę. Tak, mogę. Siedząc sobie tak patrzę na ulicę, na sklepy po drugiej jej stronie. Po raz kolejny dochodzę do wniosku - parafrazując wypowiedź Janusza Korczaka, że Bielany są moja i ja jestem ich. U tej pani po lewej stronie są ładne pomidory. U tej po prawej z kolei widziałam ładne kalafiory. Z tyłu za mną sklep "Wierzejki" - gdzie mają dobre mięso i chleb, co mąkę widział. Kupuję schabowe i dwa bochenki chleba wileńskiego. Po drodze do domu wstępuję do Stokrotki, kupuję trochę ziemniaków i ser Gouda.
Szykuję sukienkę na jutro. Nie czarną, bo to w końcu nie rodzina. Wzorzystą, ale w stonowanych kolorach.
Zaczyna się burza i to nielicha. I znów się boję o ten skrawek maleńki na Powązkach, kwatera 223. Chyba tam pójdę jutro po uroczystości.

czwartek, 18 czerwca 2020

Radio podaje wiadomość, że dziś ponad 300 zachorowań na koronawirusa i 30 osób zmarło. To co, zaprzestają podawania dokładnej liczby? A może sami cholera jasna się w tym pogubili? W jakim ja kraju żyję?
Zniechęcona wczorajszym bezskutecznym dzwonieniem po przychodniach postanawiam dzisiaj nie dzwonić tylko po prostu iść do jednej. Zaczyna jednak padać, potem grzmieć. Po przejściu pierwszej burzy jednak jeszcze raz dzwonię. O Mateńko, słysz sygnał/ O cudzie, połączenie przyjęte. O następny cudzie! Wizyta normalna - nie na telefon - wyznaczona na 28 lipca. Jak na nasze polskie warunki - nawet nie pandemiczne - to jest tryb ekspresowy. Mam tylko dostarczyć skierowanie w ciągu czternastu dni. Nie ma sprawy, zaraz zaniosę, to jest na sąsiedniej ulicy.
Wchodzę do przychodni. Przed wejściem zakładam tę cholerną maseczkę. W maseczce i w środku w przychodni możliwość oddychania równa zeru. Rejestratorka zajęta rozmową z koleżanką. Robię parę kroków naprzód, żeby delikatnie dać do zrozumienia, że czekam. Zero reakcji. Mogłabym się głośno odezwać, że przepraszam, że stoję tu w kolejce, że nie wytrzymuję, Boję się jednak, bo a nuż mnie nie przyjmą. Ech, te PRLowskie nawyki... Pani w końcu przyjmuje, a wklepując moje skierowanie do komputera zaczyna rozmowę z kolejną koleżanką co jakiś czas odrywając się od tego, co ma do zrobienia. Oj, Dorotko, gęba w kubeł, gęba w kubeł. Wytrzymuję. Dostaję bilecik.
Padam na twarz. Idę do pobliskiej kawiarenki, która chyba już jest moją ulubioną. To Wake Up Cafe przy ul. Żeromskiego. Raczę się dobrą kawą i - a jakże - torcikiem. Zapomniałam wziąć książkę, a lubię sobie poczytać właśnie przy stoliczku kawiarnianym. No cóż, każdy ma swoje dziwactwa, to jest jedno z moich, Jutro żegnam sąsiada z mojego piętra. Dzwonię do parafii z pytaniem, czy zamiast maski mogę w kościele mieć przyłbicę. Tak, mogę. Siedząc sobie tak patrzę na ulicę, na sklepy po drugiej jej stronie. Po raz kolejny dochodzę do wniosku - parafrazując wypowiedź Janusza Korczaka, że Bielany są moja i ja jestem ich. U tej pani po lewej stronie są ładne pomidory. U tej po prawej z kolei widziałam ładne kalafiory. Z tyłu za mną sklep "Wierzejki" - gdzie mają dobre mięso i chleb, co mąkę widział. Kupuję schabowe i dwa bochenki chleba wileńskiego. Po drodze do domu wstępuję do Stokrotki, kupuję trochę ziemniaków i ser Gouda.
Szykuję sukienkę na jutro. Nie czarną, bo to w końcu nie rodzina. Wzorzystą, ale w stonowanych kolorach.
Zaczyna się burza i to nielicha. I znów się boję o ten skrawek maleńki na Powązkach, kwatera 223. Chyba tam pójdę jutro po uroczystości.

środa, 17 czerwca 2020

Dziennika pandemicznego ciąg dalszy. Staram się rozumieć i być cierpliwa. Nie za bardzo mi się to dzisiaj udaje. Nie, nie wstydzę się. Nie mam osiemnastu lat i mam prawo do różnych dolegliwości, o których nie sądziłam będąc młodą dziewczyną, że kiedyś mnie dopadną. Ano, dopadły. W związku z nimi mam teraz skierowania do różnych specjalistów cudotwórców.
Pani z NFZ podała mi namiary na poradnie urologiczne, neurochirurgiczne i ortopedyczne ze względnie wczesnymi datami wizyt. Dziś od rana chwytam za telefon. Dzwonię do poradni urologicznych. Poradnia na ulicy Chmielnej 14 - numer cały czas zajęty. Dzwonię do takowej na ul. Żeromskiego 33. Zajęty. I na przemian: Chmielna - Żeromskiego - Chmielna - Żeromskiego... zajęte. Dzwonię do poradni przyszpitalnej Szpitala Bielańskiego. Nagrana informacja - "Wszyscy konsultanci są obecnie zajęci. Prosimy o późniejszy kontakt". Koniec połączenia. Dzwonię znów na Chmielną. Zajęte. Dzwonię na Żeromskiego. To samo. Dzwonię ponownie do Szpitala Bielańskiego. "Wszyscy konsultanci... ..." I tak dwie godziny.
Nie wytrzymuję. Na stronie Ministerstwa Zdrowia składam "podziękowanie" miłościwie nam panującemu ministrowi Szumowskiemu. Dzwonię ponownie po wszystkich. O Mateńko! Na Żeromskiego mam normalny sygnał telefonu. Dzwoni 35 razy (odkąd zaczynam liczy). Rozłączenie. Jutro się do nich pofatyguję. Nie poddaję się.
Wychodzę do Żabki opłacić rachunek. Na drzwiach wejściowych do bloku klepsydra. Matko Boska. Sąsiad mój z mojego piętra. Przyjazna mi osoba. Żegnamy go w ten piątek.
Nad Warszawą przeszła burza. Burze z gradem jeszcze zapowiadane na noc. I znów się boję o ten maleńki skrawek na Powązkach, kwatera 223.

sobota, 13 czerwca 2020

Jadę do kliniki na rezonans. Zabieram poza dowodem osobistym i skierowaniem całą dokumentację l leczenia zawrotów głowy. Docieram do szpitala, który znajduje się na Saskiej Kępie – mojej dawnej dzielnicy. Stójkowy zatrzymuje mnie w przejściu, mierzy temperaturę. Wpuszcza. Każe założyć maseczkę. Pytam, czy naprawdę muszę. Tak. Na terenie szpitala to konieczność. Wyciągam swoją ale mówię mu, że będzie mi trudno bo mam trudności z oddychaniem. - To trzeba było od razu tak mówić – odpowiada. Chowam maseczkę schodzę na dół do kliniki. W korytarzu zero wentylacji i ciemno jak u murzyna w dupie w ciemną noc po czarnej kawie. Przyciskam dzwonek do drzwi kliniki. Po minucie wychodzi rejestratorka, informuje, że była awaria prądu, w tej chwili czekają aż się komputer włączy i w związku z tym badanie będzie opóźnione, a o ile – to już będzie zależało od komputera, może być o godzinę, o dwie, o trzy. No cóż, nie ich to wina. Wypełniam leżącą na stoliku w tymże korytarzu ankietę.
Po kilkunastu minutach proszą mnie do pokoju badań. Wszystko idzie dobrze. Nie było czego się bać. Opis badań do odebrania po pięciu dniach ale nie w tym miejscu, w którym było badanie, bo… nie mają miejsca. Mogę je odebrać albo w Szpitalu Bielańskim, albo Rondzie Wiatraczna. Szpital Bielański to w tych miesiącach oko cyklonu. Pojadę na Wiatraczną.
Opuszczam budynek szpitala. Kierując się ku ulicy Francuskiej mijam moją dawną Parafię Matki Bożej Nieustającej pomocy. Wchodzę na jej teren. Mijam figurę Świętej Anny z Marią jako jeszcze małą dziewczynką. Podchodzę do figurki Matki Boskiej patrzącej na stojącego przy niej orzełka trzymającej go za jedno skrzydło jakby trzymała dzieciątko za rączkę. Orzełek drugie skrzydło ma opuszczone, a na głowie ma koronę legionistów. Byłam przekonana, że jest to figura przedwojenna. Nie. Nie jest. Stanęła tu w latach 50tych. Nie pamiętam niestety, czyjego jest dłuta. Kościół jest otwarty. Wchodzę do środka. Ogarnia mnie przyjemny chłodek, charakterystyczny zapach kadzideł. Przede mną – w nawie ołtarza – mozaikowy wizerunek Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Na obu bocznych ścianach wykonane również w mozaice sceny z życia w Nazarecie i Stacje Drogi Krzyżowej. Mój Boże, przychodziłam tu jako dziewczynka prowadzona przez matkę za rękę. Niestety i tu otaczająca nas od paru miesięcy sytuacja odcisnęła swój ślad. Usiąść wolno tylko w oznaczonych ławkach. Mogłabym tu siedzieć długo. Niestety, trzeba iść. Idę odwiedzić przyjaciółkę z lat szkolnych. Niestety, nie zastaję jej. Wracam do domu. Spożywam lekki posiłek. Wrażenia dnia jednak dają mi się we znaki. Kładę się by zdrzemnąć się kwadrans. Budzę się po dwóch godzinach całkowicie odprężona. Zaraz potem słyszę, że nasi rządzący grożą, że powrócą do bezwzględnego nakazu noszenia maseczek i nie wychodzenia z domu. Ogarnia mnie przerażenie. Ja mam problemy z oddychaniem, noszenie maseczki jeszcze bardziej mi je pogrąży, a siedzieć w domu też nie będę bo już i tak znacznie opadłam z sił nie wychodząc przez dwa tygodnie. Nie mam zamiaru fundować sobie „powtórki z rozrywki”.

Parafia Matki Bożej Nieustającej Pomocy, Warszawa, Saska Kępa
 






















piątek, 12 czerwca 2020

Godzina 4 rano. Ptasia symfonia daje po uszach. Po ulicy przejeżdża tramwaj. Ktoś poniżej włącza cichutko radyjko, dobiegają dźwięki miłej uchu muzyczki. Jest pięknie, jest spokojnie, jest dobrze :)
Godzina 10 rano. Dzwoni do mnie klinika w sprawie jutrzejszego badania. Zadaję pytania. Rozwiewają wątpliwości. Już się nie boję.

czwartek, 11 czerwca 2020

Sprawdzam mleczko. Już się delikatnie ukisiło. Na wierzchu sama śmietanka. Pyszna. Zaglądam do internetu, żeby zobaczyć na czym będzie polegał mój rezonans magnetyczny. Błąd. Zaczynam się bać. Boję się zamknięcia w tubie, boję się że tuba się nie otworzy. Mają poza tym jutro dzwonić do mnie przeprowadzać rozmowę na temat koronawirusa. Tym też się denerwuję, bo cholera wie, do czego mogą się przyczepić. 
 


środa, 10 czerwca 2020

Nastrój dzisiaj jakiś taki... płaczliwy, smętny. W związku z moimi zawrotami głowy mam dalsze skierowania na dalsze badania, m.in. na - rezonans magnetyczny - w tę sobotę. Dzisiaj otrzymuję sms z informacjami jak mam się przygotować, co robić, czego nie robić i jak badanie będzie wyglądało. Cholera jasna, boję się tego zamknięcia w tubie. Boję się, że z niej nie wyjdę.
Wyruszam z domu ponownie z butkami do naprawy do szewca. Wczorajszych nie podjął się naprawiać. Powiedział, że podbicia już nie da się naprawić bo tam w środku jest tektura, za bardzo się już porozklejało i nawet jak on mi to sklei to będzie się trzymało dwa lub trzy dni. Ufam mu, bo został mi polecony przez kilka osób. Przynajmniej uczciwi. Mógł przecież skleić, wziąć kasę i już. Zostawiłam mu zatem te dzisiejsze.
Jakoś nie mam ani siły ani ochoty stać dzisiaj przy kuchni i gotować. Funduję sobie zatem obiad w bardzo miłej restauracyjce na warszawskiej Chomiczówce - dosłownie vis a vis od zakładu szewca. Wcinam pierś kurzą w jakimś egzotycznym sosie, obłożoną papryką, kabaczkami, jest i słodki ziemniak. PYCHA. Dobiega do mnie rozmowa prowadzona przy sąsiednim stoliku z maturzystą, który właśnie dzisiaj miał egzamin z angielskiego. Pytają chłopaka co było na egzaminie i jak mu poszło. Chłopak odpowiada, że trzeba było m.in. napisać rozprawę na temat czy psa zabierać do pracy i co przemawia za tym, a co przeciwko. Młodzieniec opowiada w jaki sposób podszedł do zagadnienia. Jestem tym bardzo podbudowana, bowiem skoro mamy tak inteligentną młodzież, nasz kraj ma przyszłość.
Idę do przystanku autobusowego po drodze mijając bazarek. Kupuję młode ziemniaczki na obiadek na jutro. Wsiadam do autobusu. Wszyscy w dupie mają informację o zachowaniu odstępów, o dozwolonej ilości pasażerów. Wysiadam. Po drodze do domu wstępuję do piekarni po mój chlebuś. P anie już wiedzą jaki chlebuś kupuję i tenże ląduje mi na ladzie zanim jeszcze buzię otworzę. Wiedzą, że bochenek trzeba mi tylko przekroić na pół i nie kroić, bo ja część zamrożę. Jest akurat jeszcze mleko - takie, co krowę widziało. Kupuję dwie butelki. Mleczko się zsiądzie w bańce (tak, tak, prawdziwa bańka na mleko.) i będzie papu do ziemniaków, i przy okazji serek pyszny - robiony "tymy ręcamy i tymy palcyma", a i przy okazji pyszna i serwatka "na zdrowotność". A przy okazji myśl biegnie mi ku dawnym czasom na moją Saską Kępę do okresu dzieciństwa. Chodził wtedy po naszej ulicy mleczarz i rozwoził mleko w dużych blaszanych baniakach. Dzwonił wieczorami do naszych domów. My wychodziliśmy z garnkami, a on blaszanym kubkiem wlewał nam do nich mleko. A pachniał przy tym tak cudownie taką świeżością, wsią, sianem i mlekiem właśnie. Ech, wspomnień czar. Nie ma już mleczarza, nie ma Mateńki, nie ma mnie tam.
Kieruję się już ku domowi, ale przy okazji jeszcze chcę wstąpić do jeszcze jednego sklepu po pomidory i ogórki. Czuję jednak zmęczenie. Siadam na ławeczce tylko na pięć minut. Pogoda jest w porządku. Robię fotki moim telefonem, może potem w pochmurny i burzowy dzień poćwiczę znów rękę w rysowaniu. Kupuję pomidory i ogórki, idę jeszcze do pieczywa po bułeczki poznańskie. Przede mną jakiś gość przebiera w tychże bez rękawiczek, bez nawet plastikowej torebki, po prostu gołymi rękami w dupie mając wszystko.
Cały czas jednak nastrój jest jakiś taki nijaki. Może to ta cholerna sytuacja z tym koronowanym włóczykijem, który jakoś u nas nie chce ustąpić. Może to świadomość, że siedzenie na czterech literach w domu i ograniczanie wyjść tylko po zakupy spowodowało u mnie to prawie całkowite opadnięcie z sił fizycznych, a ten cholerny kaganiec (czytaj: maseczka) ograniczył mi dotlenienie organizmu? A tak bardzo chce się żyć i jeszcze coś robić: czytać, pisać, malować, rysować, chodzić na spotkania literackie, spotykać się z przyjaciółmi... I ta niepewność jutra jednak pomimo wszystko, strach przed zachorowaniem na to gówno.
Teraz już wiem, skąd ten taki nastrój. Po drodze ze sklepu do domu złapał mnie deszcz.

czwartek, 4 czerwca 2020

31 lat mija od tamtego pamiętnego dla wielu 4 czerwca 1989. Mieszkałam wtedy jeszcze w Nowym Jorku, jeszcze nie myślałam o powrocie do Polski.
Polska – z powodu zachodzących w niej już od jakiegoś czasu przemian - była w tym czasie obiektem zainteresowania mediów. Fakt, że mieszkaliśmy za oceanem nie oznaczał, że nie interesowało nas zupełnie co się w naszym kraju działo. W każdą niedzielę po południu nadawany był przez godzinę polski program telewizyjny. Nasi znajomi i my siadaliśmy wtedy przed odbiornikami.
4 czerwca 1989 pojechaliśmy z przyjaciółmi do polskiego Konsulatu mieszczącego się w sercu Manhattanu. Staliśmy dość długo w sporej kolejce. W środku podano nam listy, zasiedliśmy do głosowania. Były wprawdzie przepierzenia, za którymi można było spokojnie usiąść żeby postawić krzyżyki przy wybranych nazwiskach, ale nikt z tego nie korzystał. Oznaczaliśmy tam, gdzie staliśmy, otwarcie, przy wszystkich, roześmiani, szczęśliwi, że nareszcie możemy swobodnie głosować.
Nie pamiętam, przy jakich nazwiskach stawiałam krzyżyki na swojej liście. Podeszłam do urny z zamiarem wrzucenia swojego głosu. Coś mi jednak nie wchodziło, choć pchałam dosyć mocno. W pewnym momencie podbiegł do mnie polonijny dziennikarz, którego nazwiska też już nie pamiętam, chwycił moją rękę mówiąc „Proszę pani, niech pani nie wrzuca paszportu”.
Po oddaniu naszych głosów poszliśmy do lokalu naprzeciwko Konsulatu na wiec wyborczy. Zgromadziła się tam cała polonijna śmietanka. Była m.in. Urszula Dudziak, był Jerzy Kosiński, było paru dziennikarzy z polonijnego Nowego Dziennika. Były występy, były śpiewy, była radość. A po drugiej stronie kolejka do konsulatu stawała się coraz dłuższa, ciągnęła się już przez parę ulic. Do domów wróciliśmy dobrze po godzinie 22-giej, a Konsulat zamknął tej nocy swoje podwoje dopiero po północy.

środa, 3 czerwca 2020

Godzina 6 rano. Dzwoni budzik. Leżę. Gonitwa myśli. Cichutko gra radyjko. Słyszę słowa piosenki „noc jest początkiem dnia”. Hmm… Może przyjąć to za myśl przewodnią… No dobrze. Mam dziś wizytę u neurologa, trzeba więc wstawać, i to szybko. Włączam na chwilę laptopa. Czytam wpisy na facebooku umieszczone przez moje koleżanki – Joasię i Małgosię. Hmmm, co się dzieje? Odczuwamy pewne sprawy tak samo? Boimy się o jutro? Odczuwam ulgę, że nie ja jedna.
Wsiadam do tramwaju. Jadę do poradni przy Szpitalu Dzieciątka Jezus. Biorę ze sobą maseczkę. Dochodzę do budynku szpitala. Kieruję się ku wejściu do poradni, przez które wchodziłam dotąd. Zamknięte. Na furtce wywieszona informacja, że jedyne wejście do poradni jest przez główny budynek szpitala. Idę przerażona, bo przecież w szpitalu wykryto ognisko koronawirusa. Przy wejściu siedzą przy stoliku dwie osoby. Trzeba koło nich przejść i powiedzieć, dokąd się idzie. Mówię, że mam wizytę w poradni neurologicznej. Pan kieruje mnie do rejestracji. Odpowiadam mu, że jestem już zarejestrowana, że mam wyznaczoną konkretną wizytę na konkretną godzinę. Pytam, którędy mam iść do poradni. Pan wstaje. Słyszę, jak cicho do siebie mówi „k...a mać”. O, burzy się we mnie krew. Obiecuję sobie, że złożę na niego skargę. Pan prowadzi mnie do samej poradni. Pielęgniarki nie ma, pan więc prosi, żebym poczekała, on idzie jej poszukać. Ech, nie będę na niego skarżyła. W końcu wszyscy jesteśmy w tym gównie razem, każdemu mają prawo puścić nerwy z byle powodu a nawet i bez. Po paru minutach przychodzi pielęgniarka. Pyta zgromadzonych, kto do neurologa. Zgłasza się parę osób. Prowadzi nas przez korytarz prosto pod drzwi gabinetu lekarza. Szykując się na przydługie czekanie wyjmuję książkę Olgi Tokarczuk. Po kilku minutach otwierają się drzwi gabinetu. Wchodzę. Lekarz ma na biurku moje wyniki. Są dobre. Pyta mnie czy nadal mam zawroty. Mam. Ostatni był wczoraj. Pyta, czy odczuwam jakieś bóle. Odpowiadam, że tylko czasem ból głowy, i bóle stawów – zwyrodnieniowe. Kieruje mnie na dalsze badania, które mam zrobić w punkcie pobrań. Wiem, że dzisiaj już badań nie zrobię, ale chcę ten punkt znaleźć by nie szukać później i by dowiedzieć się co i jak mam przygotować przed badaniem. Wejście jest tym razem poza szpitalem. Przechodzę przez furtkę, za którą siedzi ochrona. Ochroniarz zatrzymuje mnie, mierzy mi temperaturę bezdotykowo, po czym bardzo uprzejmie wskazuje budynek. Dowiaduję się w środku co mam zrobić. JA CHCĘ ŻYĆ :)
Czeka mnie jeszcze reszta dnia i załatwianie moich spraw bytowych. Wracając do domu wstępuję do Kościoła Dzieciątka Jezus. Wita mnie wiszący po lewej stronie w gablocie obraz Jezusa Miłosiernego z napisem „Niech cię nic nie przeraża, zachowuj głęboki spokój, wszystko jest w ręku moim”. Wnętrze kościoła ciemne, tylko ołtarz oświetlony. Siadam. Przepełnia mnie ten błogi spokój. Jest coś niepowtarzalnego w tym kościele, w tym obrazie przy wejściu, w tym środku. Wsiadam do tramwaju uspokojona. Kieruję się jeszcze do banku. Moja emerytura nadeszła, ale nie została jeszcze zaksięgowana. Nic to, ważne, że jest. No, to już ok.
A jednak zerwałam trochę kwiatków na polny bukiecik. Tak tylko troszeczkę :) Może w jakiś chłodny i deszczowy dzień chwycę za farbki wodne i przeniosę go na papier :)
A Pan Bozia znowu daje po oczach kolorami wieczornego nieba.

poniedziałek, 1 czerwca 2020

Dzień dziecka. Nie jestem już niczyim dzieckiem. Praca na konkurs „Pamiętnik 2020” organizowany przez Muzeum Niepodległości napisana, poprawiona, wysłana. Pracowałam nad nią codziennie przez dwa miesiące. Zaczyna mi brakować tej rutyny: tego pisania, sczytywania, poprawiania, przerabiania.
Spoglądam na półkę z książkami. Wzrok zatrzymuje się na pamiętnikach mojej mamy. Pisała je ręcznie właściwie nie rozstając się z notatnikiem. Pisała jak leci, jak czuła. A miała o czym, bo pracowała jako pokojówka w bardzo renomowanym nowojorskim hotelu „Plaza”, którego właścicielem był w tym czasie Donald Trump. Hotel ten gościł w swoich progach wielkie osobistości: ówczesnego burmistrza Nowego Jorku – Eda Kocha, gubernatora Mario Cuomo, polityków, światowej sławy artystów. Przypominam sobie, że kiedyś mi mama powiedziała „Kiedy mnie już nie będzie – może ty to ładnie napiszesz, może wydasz”. Siadam. Zaczynam czytać. Dowiaduję się również, jak bardzo przeżywała moje życiowe niepowodzenia, moje chybione decyzje. Ryczę. Muszę tę lekturę odłożyć na później. To nie jest okres sprzyjający temu. 6 czerwca minie 5 lat, jak odeszła. Tatki nie ma już osiem lat. Dochodzi jeszcze go tego śmierć przyjaznej mi osoby, z którą razem rośliśmy na naszej ulicy Rzymskiej. Nasze okna zaglądały wzajemnie do siebie. Jak to dobrze, jest tu blisko przyjazna dusza, której mogę się śmiało wygadać, do której mogę się wypłakać.Jak dobrze, że na Saskiej Kępie są przyjaciółki ze szkoły.