Rozsadzam
miętę. Zaczęła już przerastać swoją dotychczasową doniczkę i
marnieć. Wsadzam ją do dwóch doniczek. Cały dom pachnie.
Wystawiam ją na balkon. Nich się hartuje. Zauważam przy okazji, że
nasiona żyworódki wsadzone parę dni temu do ziemi zaczynają
wschodzić. Pobrałam je z listków starej roślinki, która po
prostu mi zmarniała. Pobiorę ich więcej, może ludziom oddam.
Wczoraj umieściłam na facebooku informację, że mam do oddania
trzy sadzonki wierzby mandżurskiej, te, które kupiłam na
Wielkanoc. Nie da mi się utrzymać ich w domu, gdyż będą
potrzebowały większych doniczek. Poszły w dobre ręce. Zamieszkają
na podwórku przed blokiem pod oknem ich nowej właścicielki.
Przez kilka dni burze, deszcz,
deszcz, burze. Nijak wyjść z domu, a chce się pójść do matki na
cmentarz, do przyjaciół. A tu tylko wyjście do sklepu i szybko do
domu. Nastrój mój dzisiaj do niczego. Przez większość dnia leje
jak z cebra. Wspominam moją mamę. Wspominam pewien dzień sprzed
wielu lat – na dzień przed Wigilią Bożego narodzenia. Lał
deszcz. Wracałam z miasta. Zbliżając się do domu spotkałam moją
mamę. Szła śpiesznym krokiem w tych strugach deszczu trochę
pochylona. Zatrzymałam ją.
- Mamusiu, chodźmy do domu.
- Nie, ja się śpieszę. Coś
zapomniałam w sklepie.
- Mamo, to pójdziemy później,
wracajmy teraz.
- Nie, później nie pójdziemy,
bo już tego nie będzie.
- To pójdę z tobą.
- Nie. Wracaj do domu. Pójdę
sama - powiedziała to bardzo stanowczym tonem. Nie było dyskusji.
Wróciła do domu po kilkunastu
minutach. Potem się okazało, że robiąc zakupy w Rossmannie
zobaczyła perfumy, które jej się podobały. Chciała je kupić,
ale zabrakło jej pieniędzy. Te perfumy to był prezent dla mnie. To
była ostatnia z Nią Wigilia. Nie wiem, czy te dzisiejsze strugi
deszczu, czy te pierdoły, którymi nas nasze władze teraz karmią –
tak wpłynęły na mój nastrój.
Przestaje trochę padać. Idę
zatem do naszej osiedlowej sieciówki po najpotrzebniejsze rzeczy.
Biorę herbatę, trochę wędliny, pięć bułek poznańskich i
ciasto do herbaty. Podchodzę do kasy. Płacę, ale rachunek wydaje
mi się ciut wysoki. Usuwam się trochę na bok, żeby nie
wstrzymywać stojącego za mną klienta, ale od kasy nie odchodzę.
Sprawdzam rachunek. Kasjerka zaczyna mnie popędzać – żebym
odeszła od kasy. Opowiadam jej, żeby mnie nie popędzała, że ja
mam prawo sprawdzić wysokość rachunku. Odpowiada, że musi się
zgadzać. Odpowiadam jej, że musi czy nie musi – ja mam prawo
sprawdzić a ona nie ma prawa mnie popędzać. No tak, rachunek się
zgadza.