Z radia nadal płyną zatrważające wiadomości –
ponad 400 osób zachorowało, podobno ileś tam na jakimś weselu,
podobno najwięcej na Śląsku. Ja już sama nie wiem. Nasze pajace
już takie rzeczy wyprawiają, że ja już im nie uwierzę nawet jak
mi powiedzą, że mamy rok 2020. Ja wychodzę kiedy chcę, dokąd
chcę, z kim chcę i od dwóch miesięcy bez maseczki i bez
przyłbicy, i żyję. Znajoma od paru dni źle się czuła. Zaniepokojona, czy to przypadkiem nie to cholerstwo - planowała zrobić test na corona. Żeby taki test zrobić, trzeba wejść do namiotu. Najpierw jednak zgłosiła się do lekarza. Lekarz stanowczo odradził badanie się w namiocie, bo tam właśnie jest najwięcej zarazków. Po zbadaniu jej stwierdził, że jest po prostu zwyczajnie przeziębiona. Mądry lekarz i mądra dziewczyna. Czuje się lepiej. Pajace nie wszystkich jednak wyjałowiły z mózgu. Jak jednak to ujarzmianie ludzi przez zakładanie im kagańców paraliżuje ludziom myślenie. Stalinowski zamordyzm jak nic.
Niedziela
upływa spokojnie. Jest mi trochę smutno, bo planowałam wybrać się
na moją Saską Kępę do przyjaciółki zawieźć jej po egzemplarzu
trzech antologii, ale upał jest taki, że mogę paść. Nic dzisiaj
nie gotuję. Nie będę w taki żar stała nad garami, bo też padnę.
Idę zatem na obiad na Płatniczą do domu, w którym mieszkała
Krystyna Sienkiewicz. Biorę ze sobą antologię „Klinika strachu”,
żeby dalej poczytać teksty kolegów. Zamawiam zupę pomidorową z
makaronem, na drugie duszony schaboszczak z ziemniaczkami i
buraczkami, do popicia kompot z wiśni. To wszystko za 23 złote. Żar
jednak leje się taki, że o czytaniu mowy nie ma. Zwykle lubię tam
posiedzieć, ale tym razem szybko wracam do domu, gdzie od razu
wskakuję pod prysznic. Po drodze kupuję w malutkim osiedlowym
sklepiku chleb – bo wczoraj zapomniałam, herbatę i ciasto
jogurtowe. Płacę bardzo dużo, ale nie pójdę do Żabki, bo nie
dam rady.
Znajomi
facebookowi przesyłają sobie wzajemnie linki ze zmarłym wczoraj
Bernardem Ładyszem. Najczęściej to jest „Bajkał”. Wyszukuję
i ja na youtube w jego wykonaniu „Starego Kaprala” i „Kozaka”.
Nawiasem mówiąc był taki okres jeszcze za czasu PRLu, w którym
rzadko było słychać Ładysza. Podobno stało się tak za sprawą
właśnie „Bajkału”. Kiedyś Bernard Ładysz zaśpiewał
„Bajkał” na jakimś przyjęciu dla sowieckich dygnitarzy, z
których jeden – będący już w stanie „nieważkości” -
wzruszywszy się do łez – powiedział do Ładysza: „Ty śpiewaj,
ja ci wszystko oddam tylko śpiewaj”. Na to Bernard Ładysz
trzasnął pięścią w stół i wykrzyczał „Wilno oddaj”.
Wyszukując
linków z Ładyszem natrafiam na link – mazur z opery „Halka”.
I myśl biegnie 50 lat wstecz. Mam dziewiętnaście lat. Jestem
maleńkim nowojorskim mieszkanku mojej babuni. Za tydzień mam iść
na pierwszy bal – taki najprawdziwszy – bal lekarzy polskiego
pochodzenia w bardzo renomowanym nowojorskim hotelu Waldorf Astoria.
Babunia uczy mnie mazura. Pokazuje kroki z przytupami, przyklęka, ja
ją obiegam, jednym słowem – mazur na całego :)
Mija
tydzień. Jest piątek. Przyjeżdżam z akademika na weekend. Kieruję
się do miejsca pracy mojej mamy. Mama prowadziła wtedy dom
milionera – polskiego Żyda z Gorlic. Poczciwy ten człowiek bardzo
mnie lubił i obie nas traktował jak domowników. Samotnie
wychowywał czworo dzieci: trzy córki i syna. Dzieci mamę moją
ubóstwiały, właściwie to uważały ją za matkę. Nadchodzi dzień
balu. Najstarsza z córek – Leslie – układa mi fryzurę.
Wieczorem przyjeżdża po mnie mój balowy partner. Wychodzę z
pokoiku mamy w balowej sukni – do kuchni. Stoi już w niej pan Morgan z dziećmi.
Zobaczywszy mnie woła do syna: - „Nicky, go get the camera”. Sam
bal – no cóż… gentlemanów już nie ma.
Mama moja nostryfikowawszy swój polski dyplom pielęgniarski odeszła do pracy do szpitala (czego potem bardzo żałowała). Dzieci pana Morgana zostały prawnikami i wszystkie adoptowały po kilkoro dzieci z sierocińca z Polski.
Mama moja nostryfikowawszy swój polski dyplom pielęgniarski odeszła do pracy do szpitala (czego potem bardzo żałowała). Dzieci pana Morgana zostały prawnikami i wszystkie adoptowały po kilkoro dzieci z sierocińca z Polski.
A
w domu spokojnie, z radyjka płynie piękna muzyka organowa, i tylko
Duduś gania nie wiadomo za czym. Niepandemiczny wieczór.