Wspomnień czar

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą niepandemiczna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą niepandemiczna. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 26 października 2020

Niepandemiczna przez weekend odpoczywała. Dwa dni całkowitego resetu po prostu się jej należą. Trochę dziergała, trochę poczytała, dużo spała. Było to jej potrzebne. Jeszcze takie proste czynności jak schylenie się by podnieść coś z podłogi powodują u niej zadyszkę. Powolusieńku kroczek po kroczku ogarnia to, czego nie ogarnęła przez choróbsko. Nazbierało się tego trochę. Nie takim rzeczom dawała radę.

Bulwersują wiadomości z radia (bo telewizora ten uparciuszek nie ma i koniec) o dewastowaniu kościołów i naruszaniu porządku mszy. Radiowej jedynki Niepandemiczna już na szczęście nie słucha. Całkiem dobry serwis informacyjny ma Radio Pogoda i nie bombarduje nas wiadomościami pro…

Dziś rano Niepandemiczna otrzymuje sms-em raport RCB: „Uwaga. Cała Polska w czerwonej strefie. Pobierz aplikację STOP COVID. Dowiesz się o kontakcie z koronawirusem (podany adres strony)”. Nie. Niepandemiczna nie ma zamiaru tego pobierać.

Dziś dzień raczej pochmurny, choć ciepły. Niepandemiczna wychodzi po potrzebne zakupy. Trudno jest jej nie zauważyć, że ludzie teraz są ciut życzliwsi dla siebie. Może ten koronawirus jest zatem jednak potrzebny, może ma jakąś rolę do spełnienia?

Niepandemiczna postanawia złapać trochę tlenu w płuca okrążając dom powolniutkim spacerkiem. Te kolory jesieni tak jednak cieszą oczy, to świeże powietrze – wcale nie ostre – tak odświeża umysł pomimo osłaniania nosa i ust. Niepandemiczna robi więcej okrążeń – w granicach rozsądku – po czym siada na chwilę na ławeczce w bliskiej odległości od placyku z przyrządami do ćwiczeń. Widzi, jak dużo od niej starsza kobieta zaczyna ćwiczyć. Oooo, to jak ona może, to i ja też. Niepandemiczna wstaje, podchodzi do pierwszego urządzenia. Nie, no na tym to się nie da. Z tego to można zlecieć na gębę już na samo dzień dobry. Niepandemiczna szuka dalej. Znajduje. Stepper. O, to już jest coś. Robi 100 kroków z krótkimi przerwami co 20. Podchodzi do następnego urządzenia – kręciołki. Ćwiczenie polega na obracaniu tułowia w prawo i w lewo przy nieruchomych barkach. I obroty – w prawo, w lewo, w prawo, w lewo. Niepandemiczna jest zmęczona, ale to takie radosne zmęczenie. Wróci tu jutro, jeżeli nie będzie padało. Siły jeszcze nie wróciły do końca, ale wrócą. Nie podda się.


 

środa, 21 października 2020

Dziś z Niepandemiczną coś nie za bardzo i fizycznie i psychicznie. Budzi się nad ranem i roztrząsa pewne sprawy, które trzeba dokończyć a nie ma na nie siły. Zasypia jeszcze na parę godzin. Budzi się o 9-tej z przeszywającym ją wskroś bólem ręki – tej wykręconej przed laty. Ból ten wznawia w niej potworny żal do osoby, która ją tak urządziła. Radio podaje wiadomość, że rząd postanowił do zajmowania się pacjentami budowanego przy Stadionie Narodowym szpitala polowego brać lekarzy również spoza Unii Europejskiej, ale że sprzeciwia się temu Izba Lekarska. Te poczynania naszych rządzących budzą w Niepandemicznej strach, co z nami będzie. Wizja ponownego przymusowego pozostawania w domu ją przeraża. Następuje rozmowa telefoniczna z przyjaciółką z lat szkolnych. Hania – sama już od dawna rzadko wychodząca z domu – uświadamia jej, że to niekoniecznie jest najgorsze rozwiązanie, że można ten czas wykorzystać na różne sprawy domowe, na rozwinięcie na przykład swoich umiejętności plastycznych, na doskonalenie umysłu, że ćwiczenia ruchowe można również robić w domu na przykład schodząc piętro niżej po schodach i wchodząc. O tym rozwijaniu umiejętności plastycznych, o czytaniu – Niepandemiczna wiedziała już od dawna, i to robiła – z malutką przerwą. Widocznie jednak potrzebowała takiego ustawienia jej do pionu przez prawdziwą przyjaciółkę. Ta rozmowa podniosła ją na duchu.

niedziela, 11 października 2020

Wczoraj Niepandemiczna nie do życia. Przerażają ją wiadomości z radia: ponad 5000 zachorowań. Na dodatek słyszy, że lekarz rodzinny na podstawie teleporady już może skierować pacjenta na testy. Mało tego: jeżeli zabraknie w szpitalu miejsc, ciężej chorego będzie się zawozić do innych miast. Niepandemiczna wypuszcza się na spacer trochę złapać tlenu w te zmęczone płuca. Jesień tak cudnie barwi na złoto drzewa i ścielące się pod nimi dywany. Na twarz zakłada półprzyłbicę i dalej przed siebie. Tak trzeba od wczoraj – zakrywać nos i usta, bo inaczej kara. Zwolnieni od tego są jedynie osoby, które z powodu zdrowia nie mogą zakrywać twarzy, ale muszą mieć albo zaświadczenie od lekarza rodzinnego, albo inny stosowny dokument. Pytanie teraz tylko – jaki to ten stosowny dokument ma być? Czy policjant legitymujący delikwenta zna się na tyle na medycynie, żeby wiedzieć, skąd się biorą zawroty głowy, co to jest arytmia serca, bądź skrzywiona przegrodę nosa? Dlaczego rządzący – nie tylko naszym krajem – od razu nie zamknęli wszystkich granic, skoro tylko po raz pierwszy padło słowo „pandemia”? Bo co, bo handelek?

Niepandemiczna bardzo chce żyć. Syrop na przeziębienia i podobno na wsio inne barachło – już gotowy. Słoiczki już stoją pupką do góry, a dom pachnie miodem, goździkami, imbirem. I zaraz Niepandemiczna wyrusza na spacer na swoją ulubioną ulicę Płatniczą, która tak jej przypomina jej ukochaną ulicę Rzymską. A teraz pora na choćby parę ściegów czapki. Dłubanie szydełkiem ją uspokaja. Pity małymi łyczkami syrop pomaga, na płucach o wiele lżej. Muzyka nadawana przez stację RMF Classic Warszawa jest taka kojąca. Za oknem zapada zmrok, w oddali zapalają się światła mieszkań. Duduś znów okupuje moją kanapę. Skoro tylko położę się, legnie na mnie całym swoim ciężarem. Kochany kocina.

wtorek, 6 października 2020

Niepandemiczna odważa się dziś zapuścić ciut dalej niż zwykle. W sklepiku, w którym kupowała mleko, co krowę widziało – musi przeprosić właścicielkę za to, że nie mogła odebrać ostatniej porcji i na jakiś czas musi się wypisać. W pobliskiej pizzerii wzmacnia swoje zasoby witaminy „C” szklanką świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego. W zaprzyjaźnionej pasmanterii nabywa dwa motki włóczki. Tak. Decyduje się stawić czoła wyzwaniu rzuconemu jej przez prawdziwą przyjaciółkę i zabrać się za zrobienie jej czapki na szydełku. Nigdy wprawdzie tego nie robiła, ale co tam. W domu – nieszczęście. Wypada jej z ręki płyn do prania, część zawartości butelki rozlewa się po podłodze łazienki. Zmywa to cholerstwo kilka razy, ale jednak zapach jest jeszcze tak silny, że aż dusi. Niepandemiczna ma na dzisiaj wszystkiego dość i idzie już spać. Jest jeszcze bardzo słaba.

czwartek, 17 września 2020

Dzień smutny dla nas – Polaków – zwłaszcza pochodzących z Kresów, i ich potomków.

 

Dzień smutny dla nas – Polaków – zwłaszcza pochodzących z Kresów, i ich potomków. My po prostu pamiętamy. Moja Mama bardziej od 1 przeżywała rocznicę 17 września. Miałam Jej na grobie wyryć „Więźniarka więzienia w Wilejce”, ale zmieniłam zdanie. Nie chciałam, żeby ten koszmar ciągnął się za nią po śmierci. Wtedy tak naprawdę rozpadł się Jej dom. Planowałam pójść na warszawski Muranów do Pomnika Pomordowanych na Wschodzie. Nic z tego. Słabe samopoczucie nie odpuszcza, choć drapanie w gardle przeszło. Nic dzisiaj nie poczytałam, nic nie dziergałam. Większość dnia spędziłam w ramionach morfeusza. Męczy mnie to, bo nie lubię braku produktywności. Nawet cieszenie oczu widokiem nieba z mojego balkonu dziś nie miało miejsca. Całe szczęście, że zmusiłam się do wyjścia wczoraj do swoich spraw i porobiłam zakupy. Wiem, mam przyjaciół i rodzinę, ale nie jestem hrabiną, której wszystko się należy. Tę niezależność chyba wpoiła mi moja Matka. Z rzeczy mniej potrzebnych wczoraj tylko kupiłam trzy motki włóczki na jakąś fajną chustę, i kłębuszek cieniowanego kordonka. Nie planuję bowiem leniuchować zbyt długo, tym bardziej, że moje książki czekają, żeby je wziąć do ręki i cieszyć nimi serce i duszę. To świństwo przeszkadza mi trochę w stawianiu czoła tym wszystkim zastraszających nas wiadomościom. Trzymają mnie rozmowy z przyjaciółką i fakt, że mogę liczyć na rodzinę.

poniedziałek, 7 września 2020

Niepandemiczna jest dziś ciut bardziej pandemiczna.

 

Niepandemiczna jest dziś ciut bardziej pandemiczna pomimo swoich najszczerszych chęci. Będzie jednak dziś również ciut wspomnieniowo. Umówiona wizyta w Legionowie w klinice – wstępna do mojego zabiegu usunięcia zaćmy w drugim oku. W pierwszym miałam ją już usuniętą w ubiegłym roku w tejże klinice. Jest pięknie – na to jedno oko widzę doskonale. Kontrolna wizyta po tamtym zabiegu rok temu wykazała, że mam przywrócone w tym oku osiemdziesiąt procent wzroku. I faktycznie. Przed zabiegiem skończyłam rysować pewien obrazek – magnolię. Starannie go wygładziłam, zadowolona z końcowego efektu odłożyłam go do oprawienia. Po zabiegu wzięłam go do ręki, i – Matko Boska! Widać maźnięcia kredką (akwarelową) – nawet i tam, gdzie powinna być gładź :) A to mnie szpital urządził! :) Nie omieszkałam im o tym powiedzieć po kolejnej wizycie kontrolnej :) To wszystko przypomina mi się podczas oczekiwania pod gabinetem na umówioną wizytę. Prosi mnie najpierw asystentka – przeurocze młode dziewczę. Mam cały czas na twarzy przyłbicę, którą na ten czas zdejmuję. Asystentka robi mi wstępne badania – również ciśnienia w oczach. Fajnie to teraz robią, choć do przyjemności to nie należy. Przypomina mi się przy okazji jak to przed laty pracując jeszcze w Marriotcie przechodziłam badanie. Pani doktór kazała mi się położyć by mogła mi zbadać ciśnienie. Wykonałam polecenie, ale kiedy zobaczyłam w ręku pani doktór maleńki gadżet z czymś, co wyglądało na szpikulec – zaczęłam ją przekonywać, że ja się doskonale czuję i to badanie wcale nie jest mi potrzebne. Nie trafiały do mnie jej tłumaczenia. W pewnym momencie pani doktór powiedziała mi, że coś zauważyła w moich nogach i prosi, żebym najpierw jedną, a potem drugą uniosła lekko w górę – o 15 centymetrów, bo coś ją zaniepokoiło. Polecenie wykonałam. Zapytałam ją, po co to było jej potrzebne. Odpowiedziała, że ja się skupiłam na nogach a ona w tym czasie zmierzyła mi ciśnienie. To takie tylko wspomnienie sprzed lat. Asystentka kończy badanie, daje mi wydruki, z których nic nie rozumiem. Zakładam ponownie przyłbicę. Po chwili prosi mnie pani doktór. Wchodzę do gabinetu, siadam naprzeciwko niej. Pani doktór na dzień dobry obsztorcowuje mnie za to, że mam przyłbicę a nie maseczkę. Jestem zaskoczona. Odpowiadam, że maseczka utrudnia mi oddech, że ja nie chcę paść na ulicy. Pani doktór kontynuuje wdeptywanie mnie w ziemię. Sama jest w cywilnym ubraniu, nie ma kitla. Mam ochotę wstać, wyjść i żądać zwrotu stu pięćdziesięciu złotych, jakie zapłaciłam za tę wizytę. Nie robię jednak tego. Pani doktór sadza mnie przed tablicą, odczytuję poszczególne rzędy liter. Na lewe oko – to zoperowane – widzę doskonale. Z prawym jest gorzej. Zakrapla mi oczy atropiną, prosi, żeby poczekać pod gabinetem. Po około 15 minutach prosi mnie z powrotem. Wchodzę. Siadam przed aparaturą do badania. Pani doktór mówi, żeby zdjąć „to coś”. Zdejmuję. Kładę na stoliczku obok. No i dopiero teraz tak naprawdę zaczyna się. Mocno już poirytowanym głosem każe mi „to coś” zabrać ze stolika i trzymać w ręku. Tym razem już słyszę, że jestem nieodpowiedzialna, że narażam swoim postępowaniem jej zdrowie i życie. Wynik badania jest dobry. Zaćma w prawym oku się zatrzymała. W lewym oku jest jednak żółta pamka na siatkówce. Mam zrobić badanie OCS, skierowanie na to mam wziąć od lekarza rodzinnego.

Wychodzę z przychodni z poczuciem wdeptania mnie w ziemię. Idę do cukierenki znajdującej się po drugiej stronie ulicy. Muszę jakoś ochłonąć. Odprężam się przy doskonałej kawie i pysznym ciachu truskawkowym. Dzwonię do Ministerstwa Zdrowia. Przedstawiam sytuację. Pytam, czy pani doktór miała prawo tak mnie potraktować. Słyszę w odpowiedzi, że nie miała takiego prawa, że ja postąpiłam zgodnie z obowiązującymi przepisami, które mówią, że mam obowiązek w pomieszczeniach zakrywać nos i usta maseczką, przyłbicą, chustką, szalikiem, częścią odzieży. Poradzono mi napisać skargę do dyrektora kliniki z kopią do Ministerstwa. Podbudowana i zrelaksowana spokojnie kończę kawę, dojadam ciacho, ruszam w kierunku dworca, by powrócić do Warszawy. Idę wolniutkim spacerkiem. Ma swój urok to niewielkie miasto. Oglądam witryny jakże tu licznych małych sklepików. W wielu polskich miastach są tzw. mosty miłości. Legionowo ma stojącą na niewielkim skwerku „ławeczkę zakochanych”. Nieopodal stoi pomnik Charliego Chaplina. Uwagę moją przykuwa stojący na jednej z poprzecznych ulic stary drewniany dom. Podchodzę bliżej. Jest kryty gontem. Po drugiej stronie ulicy wjazd na podwórko z resztkami kocich łbów. Nieco dalej – stary dom za drewnianym płotem. O Mateńko, przecież to są perełki. Dochodzę do dworca. Mam jeszcze sporo czasu do odjazdu pociągu. Wstępuję do saloniku prasowego. Zaopatruję się w dwa czasopisma z wzorami robótek. Kilka z nich przykuwa moją uwagę. Moja ręka w trzymaniu szydełka jeszcze bardzo niewprawna, ale cóż szkodzi spróbować. Lubię „mierzyć siłę na zamiary, nie zamiar podług sił”. Na „tapecie” mam wprawdzie cały czas mój obrus świąteczny, ale cóż dla odmiany porobić coś jeszcze? Przekonałam się już, że takie zajęcie dla rąk bardzo uspokaja, a przy okazji moje „pudełeczko” wzbogaci się o parę rzeczy – lepszych czy gorszych ale wykonanych moimi własnymi rękami.

Dzień wieńczy rozmowa telefoniczna z przyjaciółmi. To jest jednak najlepsze lekarstwo na wszystko.



niedziela, 26 lipca 2020

Z radia nadal płyną zatrważające wiadomości – ponad 400 osób zachorowało, podobno ileś tam na jakimś weselu, podobno najwięcej na Śląsku. Ja już sama nie wiem. Nasze pajace już takie rzeczy wyprawiają, że ja już im nie uwierzę nawet jak mi powiedzą, że mamy rok 2020. Ja wychodzę kiedy chcę, dokąd chcę, z kim chcę i od dwóch miesięcy bez maseczki i bez przyłbicy, i żyję. Znajoma od paru dni źle się czuła. Zaniepokojona, czy to przypadkiem nie to cholerstwo - planowała zrobić test na corona. Żeby taki test zrobić, trzeba wejść do namiotu. Najpierw jednak zgłosiła się do lekarza. Lekarz stanowczo odradził badanie się w namiocie, bo tam właśnie jest najwięcej zarazków. Po zbadaniu jej stwierdził, że jest po prostu zwyczajnie przeziębiona. Mądry lekarz i mądra dziewczyna. Czuje się lepiej. Pajace nie wszystkich jednak wyjałowiły z mózgu. Jak jednak to ujarzmianie ludzi przez zakładanie im kagańców paraliżuje ludziom myślenie. Stalinowski zamordyzm jak nic.
 
Niedziela upływa spokojnie. Jest mi trochę smutno, bo planowałam wybrać się na moją Saską Kępę do przyjaciółki zawieźć jej po egzemplarzu trzech antologii, ale upał jest taki, że mogę paść. Nic dzisiaj nie gotuję. Nie będę w taki żar stała nad garami, bo też padnę. Idę zatem na obiad na Płatniczą do domu, w którym mieszkała Krystyna Sienkiewicz. Biorę ze sobą antologię „Klinika strachu”, żeby dalej poczytać teksty kolegów. Zamawiam zupę pomidorową z makaronem, na drugie duszony schaboszczak z ziemniaczkami i buraczkami, do popicia kompot z wiśni. To wszystko za 23 złote. Żar jednak leje się taki, że o czytaniu mowy nie ma. Zwykle lubię tam posiedzieć, ale tym razem szybko wracam do domu, gdzie od razu wskakuję pod prysznic. Po drodze kupuję w malutkim osiedlowym sklepiku chleb – bo wczoraj zapomniałam, herbatę i ciasto jogurtowe. Płacę bardzo dużo, ale nie pójdę do Żabki, bo nie dam rady.

Znajomi facebookowi przesyłają sobie wzajemnie linki ze zmarłym wczoraj Bernardem Ładyszem. Najczęściej to jest „Bajkał”. Wyszukuję i ja na youtube w jego wykonaniu „Starego Kaprala” i „Kozaka”. Nawiasem mówiąc był taki okres jeszcze za czasu PRLu, w którym rzadko było słychać Ładysza. Podobno stało się tak za sprawą właśnie „Bajkału”. Kiedyś Bernard Ładysz zaśpiewał „Bajkał” na jakimś przyjęciu dla sowieckich dygnitarzy, z których jeden – będący już w stanie „nieważkości” - wzruszywszy się do łez – powiedział do Ładysza: „Ty śpiewaj, ja ci wszystko oddam tylko śpiewaj”. Na to Bernard Ładysz trzasnął pięścią w stół i wykrzyczał „Wilno oddaj”.
Wyszukując linków z Ładyszem natrafiam na link – mazur z opery „Halka”. I myśl biegnie 50 lat wstecz. Mam dziewiętnaście lat. Jestem maleńkim nowojorskim mieszkanku mojej babuni. Za tydzień mam iść na pierwszy bal – taki najprawdziwszy – bal lekarzy polskiego pochodzenia w bardzo renomowanym nowojorskim hotelu Waldorf Astoria. Babunia uczy mnie mazura. Pokazuje kroki z przytupami, przyklęka, ja ją obiegam, jednym słowem – mazur na całego :)
Mija tydzień. Jest piątek. Przyjeżdżam z akademika na weekend. Kieruję się do miejsca pracy mojej mamy. Mama prowadziła wtedy dom milionera – polskiego Żyda z Gorlic. Poczciwy ten człowiek bardzo mnie lubił i obie nas traktował jak domowników. Samotnie wychowywał czworo dzieci: trzy córki i syna. Dzieci mamę moją ubóstwiały, właściwie to uważały ją za matkę. Nadchodzi dzień balu. Najstarsza z córek – Leslie – układa mi fryzurę. Wieczorem przyjeżdża po mnie mój balowy partner. Wychodzę z pokoiku mamy w balowej sukni – do kuchni. Stoi już w niej pan Morgan z dziećmi. Zobaczywszy mnie woła do syna: - „Nicky, go get the camera”. Sam bal – no cóż… gentlemanów już nie ma. 

Mama moja nostryfikowawszy swój polski dyplom pielęgniarski odeszła do pracy do szpitala (czego potem bardzo żałowała). Dzieci pana Morgana zostały prawnikami i wszystkie adoptowały po kilkoro dzieci z sierocińca z Polski.

A w domu spokojnie, z radyjka płynie piękna muzyka organowa, i tylko Duduś gania nie wiadomo za czym. Niepandemiczny wieczór.

sobota, 25 lipca 2020

Odbieram dzisiaj moje egzemplarze antologii „Klinika strachu”,  „Van Gogh wiedział” i „Pod krzewem bzów spisane”, których mam szczęście być współautorką. To takie mieszane uczucie widzieć swój tekst w druku. To tak, jakby się swoje dziecko wypuściło w świat. „Klinika strachu” to antologia na temat naszej obecnej sytuacji. Tekst ten oddałam 30 kwietnia. Czytam go w pociągu i dopiero dostrzegam, jak bardzo zmieniło się moje podejście do tych spraw. Czytam teksty moich kolegów. Widzę, że na początku odbieraliśmy to wszystko w podobny sposób, czyli podporządkowując się zaleceniom i obostrzeniom. Nie widzieliśmy się jeszcze tak twarzą w twarz od tego pamiętnego marca. Ciekawam, jak oni teraz te rzeczy odczuwają. Muszę się z nimi skontaktować. Kto wie, może uda nam się pojechać w tym roku na Litwę na kolejny Zlot Autorów Polskiego Rodowodu.
Wysiadam na Dworcu Wschodnim. Celowo to robię, choć mogłam wysiąść wcześniej. Lubię ten dworzec i lubię to jego otoczenie. Ma to miejsce jakąś niepowtarzalną atmosferę i nawet kanapka w McDonaldsie smakuje tu jakoś inaczej. Zamawiam więc tę bułę, siadam na zewnątrz, czytam.
W domu błogi spokój. Pałaszuję kupiony dziś na dworcu owoc - kombinację melona i papai. Smaczny. Z radia płynie uspokajająca muzyka fado. Jest cicho, spokojnie, tylko Duduś od czasu do czasu mordkę drze. Niech będzie błogosławiony ten dzień, w którym jego właśnie wzięłam pod swój dach. Jest dobrze. Jest bardzo dobrze.
Przytoczone tu mojego pióra teksty są objęte następującymi prawami autorskimi:
© Copyright by Dorota B. Zegarowska Warszawa 2020
© Copyright by Stowarzyszenie Autorów Polskich Warszawa 2020
© Copyright by Kazimierz Linda Stalowa Wola 2020



Władca w koronie.

Przyszło nam żyć w dziwnych czasach. Choroby XX i XXI wieku panoszą się i nie wiadomo kiedy albo z jakiego powodu wielu z nas dopadają. Niby żyje się lepiej niż kiedyś, niby ciekawiej, ale… czy na pewno? Opanował nas wyścig szczurów, wielu pilnowało tylko swojego nosa. Ingerowaliśmy i ingerujemy nadal w naturę. Wysyłamy rakiety kosmiczne, badamy księżyc nie znając naszej Matki-Ziemi. Latamy w dalekie egzotyczne kraje, a nie znamy swoich okolic. Rozmawiamy z całym światem na Skype, na facebooku, a nie zamieniliśmy nieraz słowa z sąsiadem za ścianą. Jaką zatem rolę spełnia ten wszechobecny włóczykij z koroną na głowie? Czy pojawił się przypadkowo, czy został przez jakąś siłę wyższą nam przysłany? Boję się go. Bardzo się nawet boję. Ale czy ten strach ma prawo mnie ograniczać? Czy ma prawo kazać komukolwiek izolować się nie wiadomo na jak długo? Ja mu to prawo dałam, ale skoro zauważyłam, że taka zmiana mnie w pewnym sensie okalecza, odbieram mu ten przywilej bezwarunkowego panowania nade mną.

A może ten pan przyszedł, by spełnić pewną rolę? Może ma coś nam uświadomić? Może ma niektórych – w tym mnie też – czegoś nauczyć? Może chce nam pokazać, że ta osoba obok potrzebuje naszej pomocy? A może po prostu otwiera nam oczy na to, że nie wszyscy są zapatrzeni wyłącznie w siebie, tylko, że my tego nie dostrzegamy? Mnie samą zaskoczyła życzliwość granicząca nawet z otwartym sercem osób blisko mnie, i tych w internetowej rzeczywistości. W piekarni, w której kupuję chleb z gatunku tych, co mąkę widziały – właścicielka przygotowywała plakaty do rozwieszenia po klatkach schodowych. Wpisywała na nich dwa numery komórek osób, które zaoferowały się pomóc seniorom i innym potrzebującym. Kilka tych plakatów wywiesiłam na naszej klatce. Jeszcze tego samego dnia zapełniły się wpisami osób chcących pomóc sąsiadom. Do mnie samej zgłosiło się kilku znajomych rzeczywistych i z grup faceboookowych. Ja jednak leczę się z tego strachu biorąc swojego „mercedesa” na dwóch kółkach i zakładając maseczkę na twarz ruszam do swoich sklepów. Fajnie jest mieć takie swoje miejsca, w których sprzedawca – zanim poprosisz - poda ci towar, który zawsze u niego kupujesz. Czy ja to dostrzegałam parę tygodni temu?

Mam ponadto wrażenie, że ten siejący postrach pan z koroną na głowie przekonał mnie, że właściwie potrafię wiele. Przede wszystkim nauczył mnie racjonalnego kupowania produktów żywnościowych i nie marnowania ich, a czyniąc to zaoszczędził mi wydatków. Nauczył mnie sprawniej organizować swoje otoczenie. Książki, których mam bardzo dużo – stały na półkach po prostu od przypadku do przypadku. Od dawna planowałam poukładać je według kategorii: beletrystyka, poezja, albumy, literatura faktu. Gubiłam się w tym wszystkim. W tej chwili część już jest na półkach, część jeszcze na podłodze. Nauczył mnie stawiać czoło wyzwaniom i nie przejmować się tym, co ludzie powiedzą.

Tak. Boję się. Boję się bardzo. Nie pozwalam nikomu siadać blisko mnie w środkach komunikacji miejskiej. Ja po prostu chcę żyć. Ja BARDZO chcę żyć. Może więc ten koronawirus jest bardziej tą kliniką, w której ja leczę swój strach i wyzbywam się swoich ograniczeń? Może to on jest moim lekarstwem?


Zapachnie Saska Kępa.

Za parę tygodni obdarzą nas swoim zapachem bzy – białe, niebieskie, fioletowe. Przy moim dawnym domu rosły dwa. Oba z maleńkiego krzaczka po latach przeobraziły się w piękne dorodne drzewa po to, by co roku przystroić się białym kwieciem jak panna młoda welonem. Jeden wdzięczył się od strony ulicy, drugi królował w ogródku za domem tuż przy ogromnym tarasie. Pachniały na potęgę. Szkoda, że tak krótko kwitły. Po nich przychodziła kolej na niebieskie i fioletowe. Te królowały na całej ulicy. To nimi w piosence do tekstu Agnieszki Osieckiej pachniała Saska Kępa. Po nich do ataku ruszały dzikie bzy. Te dopiero dawały po nozdrzach zapachem, którego nie można było porównać do żadnego. I ta naleweczka z nich – zapobiegająca nadchodzącemu przeziębieniu – cudowne i przyjemne lekarstwo, a naleśniczki – pychotka. Zaraz, zaraz. Dlaczego ja piszę w czasie przeszłym? Przecież one cały czas są, i to rozsiadają się wszędzie wcale nie pytając o zgodę.
Ten tekst oddałam w dwóch językach, jako że dedykowany jest mojej koleżance ze szkoły w USA, która od pierwszego momentu traktowała mnie jakbyśmy się znały wieki całe ułatwiając mi w ten sposób aklimatyzację w nowej szkole w nowym kraju.


Słoneczniki.
Kochane słoneczka zstępują z niebios na ziemię. Nie pachną, a tyle zdrowia nam dają. Zakwitają w naszych ogrodach, pod oknami wiejskich chałup, przy przydrożnych kapliczkach, na obrazach mistrzów i sukience córki mojej przyjaciółki.

Ten tekst dedykuję mojej przyjaciółce z IC High w Lodi – Nancy Cucci, która pierwsza się otworzyła na mnie od samego początku. Odnalazła mnie na facebooku kilka tygodni temu. Kiedy jej napisałam, że powstaje tomik o słonecznikach, przysłała mi zdjęcie swojej córki w sukience w słoneczniki właśnie. Dziękuję tobie Nancy i tobie Nancy2 za to, że jesteście. Słoneczniki – to wy właśnie, najpiękniejsze.

Those dear suns step down from the skies to Earth. They do not smell and yet give us so much. They bloom in our gardens, under the windows of country cottages, by wooden chapels on country roads, on masters' paintings and the dress of my friend's daughter.

I dedicate this text to my IC High friend in Lodi, New Jersey – Nancy Cucci and her daughter. I will ever forget that Nancy was the first person who opened up on me at the very first minute. She found me now on facebook. She sent me a photo of her beautiful daughter in sunflowers dress after I told her that there will be a book on sunflowers published here. Thank you Nancy and you – Nancy2 for being here. The two of you are the most beautiful sunflowers.”


czwartek, 23 kwietnia 2020

Nie poddam się temu cholerstwu, co nas otacza.

Nie poddam się temu cholerstwu, co nas otacza. Jestem silna. Nie takim przeciwnościom losu ukręciłam łeb. Ale jednak to świństwo zaczęło dawać mi się we znaki. Jak mi napisał znajomy z Gdańska – odczuwam syndrom uwięzienia. Cieszę się, że ktoś zrozumiał. To samo odczuwa moja najbliższa przyjaciółka. Nam po prostu potrzebne są kontakty z ludźmi. Ja wiem. W tej chwili to jest niemożliwe. Mamy wprawdzie kontakty on line albo przez telefon, ale to nie na długo wystarczy. Ja wychodzę na swój maleńki balkon, żeby choćby z wysokości szóstego piętra popatrzeć na nielicznych w tym trudnym czasie przechodniów, na przejeżdżający tramwaj – choćby nawet i tramwaj-widmo.
W ramach „wyłamywania krat” wybieram się do znajomego centrum ogrodniczego oddalonego co nieco od centrum Warszawy. Jadę po ziemię do moich skrzynek, po nasiona maciejki i po drenaż.
Wiem. Mogę to kupić tu blisko siebie. Mam jednak potrzebę wysadzić nos poza moją okolicę, i zobaczyć znajomą twarz kogoś, od kogo lata temu kupowałam różne rośliny. Warto było poświęcić półtorej godziny. Nie obywa się oczywiście bez przygód. Jeden z pasażerów - "trzeźwy inaczej" - z jakiegoś sobie tylko wiadomego powodu postanawia przekroczyć linię dzielącą pasażerów od kierowcy i głośno nazwać go - mówiąc delikatnie - synem z nieprawego łoża. Dojeżdżam na miejsce. Nic się tu nie zmieniło. Cofam się do czasu, w którym nie ma koronawirusa, nie ma odizolowania, jest tylko cudowny świat natury. Pan Marek poznaje mnie od razu. Serdeczny – jak dawniej. Gadamy.
Pan Marek pyta o Sławka – naszego wspólnego znajomego. Nie wie, że Sławka już nie ma. Wspominamy ten wieczór na naszym tarasie kiedy po przycięciu przez pracowników firmy naszej jabłonki usiedliśmy razem na tarasie przy herbatce. Kupuję to, po co pojechałam.
Moja mała ojczyzna, mój raj na ziemi.

Tego samego wieczoru wymieniam ziemię w skrzynkach, rozsadzam kwiatki , wysiewam maciejkę. Traktując te czynności jak ćwiczenia nie idę na łatwiznę i nie siadam, a schylam się i prostuję. Plecy bolą jak diabli. Ale to jest takie radosne zmęczenie.