Wspomnień czar

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bernard Ładysz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bernard Ładysz. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 4 sierpnia 2020

Żegnamy Bernarda Ładysza.

05 sierpnia 2020


Żegnamy dziś Bernarda Ładysza. Ubierając się do wyjścia przypominam sobie, jak 3 września Mama wpadła po dyżurze nocnym do domu by zabrać mnie na pogrzeb Jana Kiepury. Stałyśmy w wielotysięcznym tłumie przed gmachem Teatru Wielkiego (Obecnie Opery Narodowej) – daleko bardzo od wejścia. Pamiętam, jak przemawiała Martha Eggerth wzruszająco łamaną polszczyzną i łamiącym się głosem. To wszystko wraca dzisiaj – tamten dzień, te tłumy, Mateńka. Na wszelki wypadek chowam do torby maseczkę. Trudno, będzie trochę niekomfortowo, ale nie chcę ani się narażać na upokarzanie mnie, ani – przez szacunek dla wielkiego Polaka i Artysty - stwarzać forum dyskusyjnego w tak podniosłym dniu. Wsiadam do autobusu 103. Siadam na samiuśkim końcu w rogu na miejscu oddzielonym szybą. Trzymam w ręku maseczkę na wszelki wypadek, jeżeli ktoś obok mnie usiądzie. Wysiadam przed bramą główną na Powązkach Wojskowych. Kieruję się tam, gdzie już ktoś stoi ze sztandarem.

Rozbrzmiewa dźwięk werbli. Powolutku i dostojnie jedzie karawan, za nim kroczy rodzina. Dostrzegam w kondukcie transparent z fotografią Bernarda Ładysza i z napisem: „Rodaku z ziemi wileńskiej, żegnamy Cię ze smutkiem. Wilnianie”. Dołączam do nich. Idziemy powolutku przy dostojnych dźwiękach marsza. Dochodzimy do miejsca pochówku. Po mojej lewej stronie trzy świeżo usypane groby. Leżą w nich: Paweł Królikowski, Andrzej Strzelecki, Emil Karewicz. Orkiestra gra „Jeszcze Polska nie zginęła”. Jest modlitwa, po niej przemówienia, w tym dla mnie dwa najważniejsze – synów. Aleksander Ładysz śpiewa „Deszcz jesienny deszcz”, a mnie myśl biegnie do tamtego 15 czerwca, kiedy to przy grobie mojej Mateńki koleżanka – Jadzia Stępień – zaintonowała a reszta podjęła ulubioną jej pieśń - „Barka”. Łzy cisną się do oczu. Na koniec śpiewa nam sam pan Bernard.

Podchodzę do pani Leokadii. Mówię jej, że pan Bernard i moja Mateńka byli w jednej drużyni harcerskiej w Głębokiem na Wileńszczyźnie. Pani Leokadia się wzrusza: „Boże, co on by powiedział, gdyby to usłyszał”. Odpowiadam jej, że on to wiedział. Kilka lat wstecz był w Bazylice Sw. Krzyża koncert pana Aleksandra, pan Bernard siedział wtedy w kruchcie kościoła. Nie chciał prawdopodobnie swoją obecnością odwracać uwagi od śpiewu syna. Podeszłyśmy do niego. Kiedy usłyszał o tym maleńkim Głębokiem – nie chciał nas puścić z objęć. Po koncercie zaś wyszukał nas w kościele, podszedł i z oburzeniem na twarzy powiedział, że jak ktoś może mówić, że Wilno nie jest polskie. WILNO JEST POLSKIE – prawie wykrzyknął. Pani Leokadia ze wzruszeniem wysłuchuje  tego wspomnienia.

Cóż, pora wracać do domu.

 Mistrzu. Dziękuję za wszystko.





Grób Emila Karewicza

Na pierwszym planie grób Andrzeja Strzeleckiego

Poniżej - na pierwszym planie - grób Pawła Królikowskiego

niedziela, 26 lipca 2020

Z radia nadal płyną zatrważające wiadomości – ponad 400 osób zachorowało, podobno ileś tam na jakimś weselu, podobno najwięcej na Śląsku. Ja już sama nie wiem. Nasze pajace już takie rzeczy wyprawiają, że ja już im nie uwierzę nawet jak mi powiedzą, że mamy rok 2020. Ja wychodzę kiedy chcę, dokąd chcę, z kim chcę i od dwóch miesięcy bez maseczki i bez przyłbicy, i żyję. Znajoma od paru dni źle się czuła. Zaniepokojona, czy to przypadkiem nie to cholerstwo - planowała zrobić test na corona. Żeby taki test zrobić, trzeba wejść do namiotu. Najpierw jednak zgłosiła się do lekarza. Lekarz stanowczo odradził badanie się w namiocie, bo tam właśnie jest najwięcej zarazków. Po zbadaniu jej stwierdził, że jest po prostu zwyczajnie przeziębiona. Mądry lekarz i mądra dziewczyna. Czuje się lepiej. Pajace nie wszystkich jednak wyjałowiły z mózgu. Jak jednak to ujarzmianie ludzi przez zakładanie im kagańców paraliżuje ludziom myślenie. Stalinowski zamordyzm jak nic.
 
Niedziela upływa spokojnie. Jest mi trochę smutno, bo planowałam wybrać się na moją Saską Kępę do przyjaciółki zawieźć jej po egzemplarzu trzech antologii, ale upał jest taki, że mogę paść. Nic dzisiaj nie gotuję. Nie będę w taki żar stała nad garami, bo też padnę. Idę zatem na obiad na Płatniczą do domu, w którym mieszkała Krystyna Sienkiewicz. Biorę ze sobą antologię „Klinika strachu”, żeby dalej poczytać teksty kolegów. Zamawiam zupę pomidorową z makaronem, na drugie duszony schaboszczak z ziemniaczkami i buraczkami, do popicia kompot z wiśni. To wszystko za 23 złote. Żar jednak leje się taki, że o czytaniu mowy nie ma. Zwykle lubię tam posiedzieć, ale tym razem szybko wracam do domu, gdzie od razu wskakuję pod prysznic. Po drodze kupuję w malutkim osiedlowym sklepiku chleb – bo wczoraj zapomniałam, herbatę i ciasto jogurtowe. Płacę bardzo dużo, ale nie pójdę do Żabki, bo nie dam rady.

Znajomi facebookowi przesyłają sobie wzajemnie linki ze zmarłym wczoraj Bernardem Ładyszem. Najczęściej to jest „Bajkał”. Wyszukuję i ja na youtube w jego wykonaniu „Starego Kaprala” i „Kozaka”. Nawiasem mówiąc był taki okres jeszcze za czasu PRLu, w którym rzadko było słychać Ładysza. Podobno stało się tak za sprawą właśnie „Bajkału”. Kiedyś Bernard Ładysz zaśpiewał „Bajkał” na jakimś przyjęciu dla sowieckich dygnitarzy, z których jeden – będący już w stanie „nieważkości” - wzruszywszy się do łez – powiedział do Ładysza: „Ty śpiewaj, ja ci wszystko oddam tylko śpiewaj”. Na to Bernard Ładysz trzasnął pięścią w stół i wykrzyczał „Wilno oddaj”.
Wyszukując linków z Ładyszem natrafiam na link – mazur z opery „Halka”. I myśl biegnie 50 lat wstecz. Mam dziewiętnaście lat. Jestem maleńkim nowojorskim mieszkanku mojej babuni. Za tydzień mam iść na pierwszy bal – taki najprawdziwszy – bal lekarzy polskiego pochodzenia w bardzo renomowanym nowojorskim hotelu Waldorf Astoria. Babunia uczy mnie mazura. Pokazuje kroki z przytupami, przyklęka, ja ją obiegam, jednym słowem – mazur na całego :)
Mija tydzień. Jest piątek. Przyjeżdżam z akademika na weekend. Kieruję się do miejsca pracy mojej mamy. Mama prowadziła wtedy dom milionera – polskiego Żyda z Gorlic. Poczciwy ten człowiek bardzo mnie lubił i obie nas traktował jak domowników. Samotnie wychowywał czworo dzieci: trzy córki i syna. Dzieci mamę moją ubóstwiały, właściwie to uważały ją za matkę. Nadchodzi dzień balu. Najstarsza z córek – Leslie – układa mi fryzurę. Wieczorem przyjeżdża po mnie mój balowy partner. Wychodzę z pokoiku mamy w balowej sukni – do kuchni. Stoi już w niej pan Morgan z dziećmi. Zobaczywszy mnie woła do syna: - „Nicky, go get the camera”. Sam bal – no cóż… gentlemanów już nie ma. 

Mama moja nostryfikowawszy swój polski dyplom pielęgniarski odeszła do pracy do szpitala (czego potem bardzo żałowała). Dzieci pana Morgana zostały prawnikami i wszystkie adoptowały po kilkoro dzieci z sierocińca z Polski.

A w domu spokojnie, z radyjka płynie piękna muzyka organowa, i tylko Duduś gania nie wiadomo za czym. Niepandemiczny wieczór.

sobota, 25 lipca 2020

Bernard Ładysz.

Przebudzenie dzisiaj takie piękne. Włączam radio. Leci piosenka – melodia wprawdzie byle jaka, nie wpadająca w ucho, ale tekst przepiękny – taki prawdziwy, o prawdziwej i prawidłowo pojętej miłości. Młoda osoba śpiewa o swojej dziewczynie – że jak jest z nią to gwiazdy wokół nich tańczą, i że z nią u swojego boku zdobędzie wszystko. I za pół godziny ta wiadomość: Zmarł Bernard Ładysz. Trudno cośkolwiek napisać. Smutno się zrobiło. Legenda polskiej sceny operowej – tak, ale dla mnie nie tylko. Muszę ponownie przeszukać pamiątki po Mamie. Jest wśród nich zdjęcie grupowe drużyny harcerskiej z miasteczka Głębokie na Wileńszczyźnie. Jest na nim i Bernard Ładysz. Mama wprawdzie nie kojarzyła Go z tamtego okresu, ale jej o tym powiedział jej kolega z drużyny kiedy razem w świąteczny wieczór przeglądali stare fotografie snując wspomnienia i opowieści o swoich wojennych losach.
Lata 60-te. Idziemy z Mamą do opery. Jeszcze wtedy mieściła się na Nowogrodzkiej. Idziemy na „Straszny Dwór”. Bernard Ładysz śpiewa arię Skołuby. Sama rola może niewielka, ale ta aria i to wykonanie… Wracając do domu Mama śpiewa a ja jej wtóruję „Ten zegar stary niczym świat”
Mijają lata. Jest rok chyba 1978. Za sprawą impresaria Jana Wojewódki przyjeżdża grupa artystów, wśród nich Bernard Ładysz. Na scenie nowojorskiego Carnegie Hall rozbrzmiewa „Kozak” i „Stary kapral”. Poza Bernardem Ładyszem jednym z artystów jest pianista Cezary Owerkowicz. Pierwsze swoje kroki w nauce gry na pianinie stawialiśmy pod okiem tego samego profesora – Wacława Cholewy. Mija wiele lat. Ulica Woronicza 17 Gościem Kawiarenki Polskiego Radia Retro jest m.in. Bernard Ładysz. Podchodzę do niego. Nie wypuszcza mnie z objęć dowiedziawszy się, że jestem córką koleżanki z drużyny w Głębokiem. Mijają kolejne lata. W Bazylice Św. Krzyża jest koncert. Śpiewa jego syn. Wchodzimy do środka. W kruchcie siedzi na ławce pod ścianą jakaś bardzo skromnie ubrana postać. Mama mówi: - Jakiś biedak. Przyglądam się postaci dokładniej. - Mamo, toż to Ładysz. I zaczyna się rozmowa dwóch wileńskich serc – krótka, bo za chwilę jest koncert. Po koncercie maestro wyszukuje nas w kościele. Puentuje rozmowę stwierdzeniem z wyrazem oburzenia na twarzy: „Co oni mówią, że Wilno nie jest polskie. Wilno JEST POLSKIE.
Mój Boże. Odeszła nie tylko legenda polskiej sceny operowej. Dla mnie odeszła osoba, która w jakiś sposób była częścią mojej wileńskiej tożsamości. Smutno.