Wspomnień czar

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dorota Bogumiła Zegarowska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dorota Bogumiła Zegarowska. Pokaż wszystkie posty

piątek, 23 października 2020

Niepandemiczna nadal jest osłabiona. Wczoraj poszła tylko po dwie rzeczy: żwirek dla kota i chleb, który widział mąkę. Zamiast torby na zakupy na kółkach wzięła ze sobą walizkę na czterech kółkach. Żwirek dla kota waży sporo, łatwiej więc jest przetransportować go w takiej walizce niż w torbie. Pomimo to powrót do domu zajmuje jej dużo czasu, gdyż co jakiś czas przystaje. Rozmowa z przyjaciółką. Przyjaciółka ochrzania ją za to, że zamiast chronić swoje zdrowie i życie i ograniczać wyjścia, włóczy się po wielu miejscach. Niepandemiczna informuje ją, że zarówno Rossmann, w którym kupiła żwirek, jak i sklepik z pieczywem - znajdują się w tym samym pawilonie. Dziś ogranicza się jedynie do zrobienia zakupów na kilka dni w osiedlowym sklepiku w godzinach dla seniorów. Taka opcja faktycznie ma sens. Załadowuje sobie torbę produktami po brzegi. Czuje się wprawdzie jeszcze ciut niepewnie płacąc kartą, choć zauważa, że nauczyła się już rozsądniej gospodarować swoimi zasobami

Ograniczanie wyjść – no cóż… Jak trzeba to trzeba. Byle tylko nie dopuścić do ponownego opadnięcia z sił, ani do złapania jakiegoś świństwa. Byle zadbać o to, żeby umysłowo nie zgnuśnieć. Boli tylko myśl, że z powodu bardzo jeszcze osłabionego organizmu nie pójdzie na groby Rodziców dopóki nie nabierze sił. Ale jest dobrej myśli.

niedziela, 26 lipca 2020

Z radia nadal płyną zatrważające wiadomości – ponad 400 osób zachorowało, podobno ileś tam na jakimś weselu, podobno najwięcej na Śląsku. Ja już sama nie wiem. Nasze pajace już takie rzeczy wyprawiają, że ja już im nie uwierzę nawet jak mi powiedzą, że mamy rok 2020. Ja wychodzę kiedy chcę, dokąd chcę, z kim chcę i od dwóch miesięcy bez maseczki i bez przyłbicy, i żyję. Znajoma od paru dni źle się czuła. Zaniepokojona, czy to przypadkiem nie to cholerstwo - planowała zrobić test na corona. Żeby taki test zrobić, trzeba wejść do namiotu. Najpierw jednak zgłosiła się do lekarza. Lekarz stanowczo odradził badanie się w namiocie, bo tam właśnie jest najwięcej zarazków. Po zbadaniu jej stwierdził, że jest po prostu zwyczajnie przeziębiona. Mądry lekarz i mądra dziewczyna. Czuje się lepiej. Pajace nie wszystkich jednak wyjałowiły z mózgu. Jak jednak to ujarzmianie ludzi przez zakładanie im kagańców paraliżuje ludziom myślenie. Stalinowski zamordyzm jak nic.
 
Niedziela upływa spokojnie. Jest mi trochę smutno, bo planowałam wybrać się na moją Saską Kępę do przyjaciółki zawieźć jej po egzemplarzu trzech antologii, ale upał jest taki, że mogę paść. Nic dzisiaj nie gotuję. Nie będę w taki żar stała nad garami, bo też padnę. Idę zatem na obiad na Płatniczą do domu, w którym mieszkała Krystyna Sienkiewicz. Biorę ze sobą antologię „Klinika strachu”, żeby dalej poczytać teksty kolegów. Zamawiam zupę pomidorową z makaronem, na drugie duszony schaboszczak z ziemniaczkami i buraczkami, do popicia kompot z wiśni. To wszystko za 23 złote. Żar jednak leje się taki, że o czytaniu mowy nie ma. Zwykle lubię tam posiedzieć, ale tym razem szybko wracam do domu, gdzie od razu wskakuję pod prysznic. Po drodze kupuję w malutkim osiedlowym sklepiku chleb – bo wczoraj zapomniałam, herbatę i ciasto jogurtowe. Płacę bardzo dużo, ale nie pójdę do Żabki, bo nie dam rady.

Znajomi facebookowi przesyłają sobie wzajemnie linki ze zmarłym wczoraj Bernardem Ładyszem. Najczęściej to jest „Bajkał”. Wyszukuję i ja na youtube w jego wykonaniu „Starego Kaprala” i „Kozaka”. Nawiasem mówiąc był taki okres jeszcze za czasu PRLu, w którym rzadko było słychać Ładysza. Podobno stało się tak za sprawą właśnie „Bajkału”. Kiedyś Bernard Ładysz zaśpiewał „Bajkał” na jakimś przyjęciu dla sowieckich dygnitarzy, z których jeden – będący już w stanie „nieważkości” - wzruszywszy się do łez – powiedział do Ładysza: „Ty śpiewaj, ja ci wszystko oddam tylko śpiewaj”. Na to Bernard Ładysz trzasnął pięścią w stół i wykrzyczał „Wilno oddaj”.
Wyszukując linków z Ładyszem natrafiam na link – mazur z opery „Halka”. I myśl biegnie 50 lat wstecz. Mam dziewiętnaście lat. Jestem maleńkim nowojorskim mieszkanku mojej babuni. Za tydzień mam iść na pierwszy bal – taki najprawdziwszy – bal lekarzy polskiego pochodzenia w bardzo renomowanym nowojorskim hotelu Waldorf Astoria. Babunia uczy mnie mazura. Pokazuje kroki z przytupami, przyklęka, ja ją obiegam, jednym słowem – mazur na całego :)
Mija tydzień. Jest piątek. Przyjeżdżam z akademika na weekend. Kieruję się do miejsca pracy mojej mamy. Mama prowadziła wtedy dom milionera – polskiego Żyda z Gorlic. Poczciwy ten człowiek bardzo mnie lubił i obie nas traktował jak domowników. Samotnie wychowywał czworo dzieci: trzy córki i syna. Dzieci mamę moją ubóstwiały, właściwie to uważały ją za matkę. Nadchodzi dzień balu. Najstarsza z córek – Leslie – układa mi fryzurę. Wieczorem przyjeżdża po mnie mój balowy partner. Wychodzę z pokoiku mamy w balowej sukni – do kuchni. Stoi już w niej pan Morgan z dziećmi. Zobaczywszy mnie woła do syna: - „Nicky, go get the camera”. Sam bal – no cóż… gentlemanów już nie ma. 

Mama moja nostryfikowawszy swój polski dyplom pielęgniarski odeszła do pracy do szpitala (czego potem bardzo żałowała). Dzieci pana Morgana zostały prawnikami i wszystkie adoptowały po kilkoro dzieci z sierocińca z Polski.

A w domu spokojnie, z radyjka płynie piękna muzyka organowa, i tylko Duduś gania nie wiadomo za czym. Niepandemiczny wieczór.

środa, 8 lipca 2020

Dzień jakiś taki nie za bardzo. Czy to pogoda taka? Zimno jak diabli. No, ale wyjść trzeba, nie mogę pozwolić sobie na ponowne opadnięcie z sił. Dość tego miałam pozwoliwszy się zamknąć w domu. Popłacenie rachunków też jest dobrym pretekstem do wyjścia, oraz wykupienie mleka takiego, co krowę widziało. Zapisana jestem na to mleko na odbiór co tydzień :) Jak za PRLu :) Mój kiciuś dostaje porcyjkę raz na tydzień i bardzo to lubi, a miseczkę wylizuje do ostatniej kropelki. Jest pora obiadowa. Mijam restaurację, której muzyczna nazwa od jakiegoś czasu zapraszała mnie do przestąpienia ich progu. Wchodzę. Wystrój jak podrzędnej podmiejskiej restauracyjki z czasów PRLu. Proszę o menu. Ceny przekonują mnie, że jestem tu dwa razy: pierwszy i ostatni. Dziękuję i wychodzę. W domu wita mnie Duduś Jak dobrze, że ta kocinka jest.
W radio wiadomości – w dalszym ciągu o wczorajszym wypadku autobusu i wykryciu w organizmie kierowcy narkotyków. Skąd oni biorą takich ludzi i czemu nie prowadzą cyklicznych testów? Przypominam sobie sobie pewne zdarzenie sprzed kilkunastu lat, kiedy pod kołami autobusu omal nie zginęła na moich oczach moja matka. Jechałyśmy razem. Ja byłam po zastrzyku w staw kolanowy, miałam więc ograniczone możliwości ruchowe. Dojechałyśmy do naszego przystanku. Mama wysiadła pierwsza żeby pomóc mnie. Kierowca nie czekając, aż mama wysiądzie zamknął drzwi przytrzaskując jej rękę i ruszył. Nie reagował na moje głośne krzyki. Innych pasażerów ogarnęła znieczulica. Uratował mamę pan, który wysiadł tuż przed nią i zabiegł kierowcy drogę. Wezwałyśmy taksówkę. Pojechałyśmy na ostry dyżur do Szpitala na Solcu. Mama nie miała wtedy ubezpieczenia, lekarz odmówił udzielenia pierwszej pomocy. Polecił tylko maść na obtarcie na ręku. Kupiłyśmy tę maść, ale doszłyśmy do wniosku, że jeżeli trzeba to zapłacimy. Wróciłyśmy do szpitala. Lekarz od razu na dzień dobry powiedział do Mamy „No przecież mówiłem pani, żeby kupiła pani maść...” Powiedziałyśmy, że chcemy zapłacić. O, to już była zupełnie inna gadka. Ale najpierw trzeba było do kasy, zapłacić i dopiero potem udzielono dokładniej zbadano mamie rękę. Sprawę z autobusem zgłosiłyśmy na policję. Po roku odbyła się rozprawa sądowa. Kierowca dostał grzywnę w wysokości 150 złotych, rozłożoną na raty. Tak mi się to przypomniało w związku z dwoma ostatnimi wypadkami autobusowymi w Warszawie.
Wieczorem nastrój ciut lepszy. Trochę szydełkuję, kocina wskakuje mi na kolana, za oknem piękny zachód słońca. Jak to się dzieje, że widziałam już setki zachodów słońca z tego okna, a nigdy nie ma dwóch takich samych?
Rok temu kupiłam lampionik z wmontowanymi już lampkami ledowymi. Lubię go zapalać. Ale jest jakiś taki ciut nijaki. Mam już „pomysła” jak go ożywić :)

sobota, 11 kwietnia 2020

Wielka Sobota 2020


Święconka poświęcona pracą moich rąk i wodą przywiezioną z Gierzwałdu - już na stoliczku. Mój kolorowy koszyczek zrobiony przeze mnie na szydełku tak radośnie – pomimo wszystko – prezentuje się na moim maleńkim balkoniku. Tu bowiem spożyję jutro śniadanie.