Wspomnień czar

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Warszawa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Warszawa. Pokaż wszystkie posty

sobota, 12 września 2020

Pożegnanie z Jadzią

Spokojny wieczór w domu. Właśnie wróciłam z pożegnania przyjaciółki, która w najbliższy wtorek wraca do swojego rodzinnego miasta – do Łodzi. Z radyjka dobiegają cichutkie dźwięki muzyki Chopina. Duduś zwinięty w kłębuszek leży na kanapie. Obok mnie kolorowe moteczki kordonków, rozpoczęta robótka z wbitym w nią szydełkiem. Jest trochę smutno. Z Jadzią poznałyśmy się… zaraz, zaraz, ile to lat temu? Oj, nieważne. Jedno jest pewne. Było to na jednym ze spotkań Stowarzyszenia Świata Pracy Labor przy kościele Św. Józefa Oblubieńca w Warszawie. Spotykały się tam osoby poszukujące pracy. Wymienialiśmy się informacjami kto poszukuje pracownika, rozmawialiśmy, wzajemnie żeśmy się wspierali, zaprzyjaźniliśmy się. Spotykaliśmy się we wtorki. Nazwaliśmy te nasze spotkania „wtorki Laborki”. Bardzo nam te spotkania pomogły. Uwierzyliśmy w siebie. Część nas znalazła zatrudnienie, inni pozakładali firmy razem z kolegami z Laboru lub zatrudniając ich. Stowarzyszenie przestało istnieć, ale zawarte tam przyjaźnie przetrwały. Tak właśnie było z przyjaźnią z Jadzią. Jadzia była przy mnie w chwilach dobrych i w chwilach złych. Była przy mnie, kiedy przeżywałam rozterki sercowe związane z rozstaniem z mężczyzną, była przy mnie w dniu śmierci mojej Matki. Kiedy przeprowadzałam się z Warszawy do Gdańska i pociąg mój ruszył z Dworca Centralnego, Jadzia – stojąc na peronie – przeżegnała mnie znakiem krzyża. We wtorek ona odjeżdża. Jadę do niej. Zawożę jej dawno obiecaną szczepkę geranium. Biorę walizkę, bo Jadzia daje mi słoiki na moje przetwory oraz do nadawania im nowego życia w formie lampionów. Pijemy herbatkę, jemy ciacho, opowiadamy, wspominamy. Chętnie bym posiedziała dłużej, ale na dworze już ciemno, a przede mną daleka droga. W końcu pakuję słowniki do walizki. Żegnamy się. Wychodzę. Jadzia jeszcze dogania mnie przed domem – w ostatniej chwili daje mi puszkę jedzenia dla Dudusia. To po jej Filusiu, który miesiąc temu umarł jej na rękach. Tak, umarł. W moim mniemaniu bowiem zwierzaki, które są członkami rodziny – umierają.

Podążam ulicą Saską ku Rondzie Waszyngtona, gdzie zaczekam na tramwaj 22 by dojechać do domu. Zaczyna mi się trochę kręcić w głowie. Przystają. Jak dobrze, że walizka jest z tych nowych – na czterech kółkach z wyciąganą rączką. Można się na niej oprzeć.

Jest jakoś nostalgicznie. Odjeżdża prawdziwa przyjaciółka – tak naprawdę to jedna z niewielu.

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020


 

czwartek, 10 września 2020

Odbieram buty.

Tydzień temu zamówiłam w internetowym Media Expert kalosze. Dostawa do Media Expert na Wiatracznej. Wreszcie dzisiaj przyszło zawiadomienie, że są do odebrania. No cóż, odwalam dzisiaj kawał drogi. Idę najpierw do pasmanterii po dodatkowy kordonek, potem po odbiór moich butów na Grzybowską. Właściciel pyta, czy chcę jeszcze raz przymierzyć. Nie, po co! Przecież noga mi nie urosła. Płacę, biorę. Jeszcze tylko kilka miłych słów i wio – na Wiatraczną. Wchodzę do sklepu, podchodzę do punktu odbioru zamówień. Po paru minutach wynoszą mi moje kalosze – ot po prostu tak, bez żadnego opakowania, bez pudełka, bez niczego. Wstyd.

Czuję się trochę osłabiona. Siadam w pobliskim McDonaldzie. Nie mam siły stać po powrocie przy garach. Taszczę się z tobołami na przystanek. Dojeżdżam w końcu do domu. Wysiadam z tramwaju i… zawrót głowy jak cholera, ale taki maksymalny. Młoda dziewczyna pomaga mi przejść przez ulicę. Dochodzę bezpiecznie do domu. W domu oglądam kalosze. Owszem, rozmair 42 ale kalosze są męskie. Cholera jasna.



 

Na Placu Grzybowskim

Potrzebuję nowe buty – jesienne i zimowe. Moje jesienne już się rozpadają, są nie do naprawienia. Jadę zatem na ulicę Grzybowską do tak dobrze znanego mi miejsca – sklepu z obuwiem o dużych rozmiarach. Są drodzy, ale obuwie kupione u nich służy mi przez lata. Wsiadam w tramwaj 33, zakładam tę cholerną półprzyłbicę. Wysiadam na przystanku „Królewska”. Zahaczam o mój ukochany Plac Grzybowski. Z naszego Teatru – kupa gruzu. No cóż… Podążam w kierunku sklepu, w którym zawsze kupowałam buty. JEST! Wchodzę. Pytam o obuwie jesienne. Dostawa ma być pod koniec września, ale jest jeszcze parę par z poprzedniej jesieni. Właściciel pokazuje mi pierwszą, która akurat stoi tuż przed nim. Są czarne. Tanie nie są. Przymierzam. O Mateńko! Jakby na mnie szyte. Pasują do stopy idealnie. Robię parę kroków po sklepie. Chodzi mi się w nich jak po chmurkach. Są mięciusieńkie. Nie chce się ich zdejmować. No, ale muszę zdjąć. Nie wzięłam ze sobą pieniędzy, albowiem chciałam się tylko zorientować, czy są i przygotować się na cenę. Proszę właściciela, żeby mi je zostawił do następnego dnia. Zgadza się. Niejedną parę już u niego kupiłam, wie zatem, że go nie wystawię do wiatru. Szczęśliwa wracam do domu. Po drodze jednak jeszcze zbaczam, cieszę oczy widokiem nocnego już Placu Grzybowskiego.

wtorek, 4 sierpnia 2020

Żegnamy Bernarda Ładysza.

05 sierpnia 2020


Żegnamy dziś Bernarda Ładysza. Ubierając się do wyjścia przypominam sobie, jak 3 września Mama wpadła po dyżurze nocnym do domu by zabrać mnie na pogrzeb Jana Kiepury. Stałyśmy w wielotysięcznym tłumie przed gmachem Teatru Wielkiego (Obecnie Opery Narodowej) – daleko bardzo od wejścia. Pamiętam, jak przemawiała Martha Eggerth wzruszająco łamaną polszczyzną i łamiącym się głosem. To wszystko wraca dzisiaj – tamten dzień, te tłumy, Mateńka. Na wszelki wypadek chowam do torby maseczkę. Trudno, będzie trochę niekomfortowo, ale nie chcę ani się narażać na upokarzanie mnie, ani – przez szacunek dla wielkiego Polaka i Artysty - stwarzać forum dyskusyjnego w tak podniosłym dniu. Wsiadam do autobusu 103. Siadam na samiuśkim końcu w rogu na miejscu oddzielonym szybą. Trzymam w ręku maseczkę na wszelki wypadek, jeżeli ktoś obok mnie usiądzie. Wysiadam przed bramą główną na Powązkach Wojskowych. Kieruję się tam, gdzie już ktoś stoi ze sztandarem.

Rozbrzmiewa dźwięk werbli. Powolutku i dostojnie jedzie karawan, za nim kroczy rodzina. Dostrzegam w kondukcie transparent z fotografią Bernarda Ładysza i z napisem: „Rodaku z ziemi wileńskiej, żegnamy Cię ze smutkiem. Wilnianie”. Dołączam do nich. Idziemy powolutku przy dostojnych dźwiękach marsza. Dochodzimy do miejsca pochówku. Po mojej lewej stronie trzy świeżo usypane groby. Leżą w nich: Paweł Królikowski, Andrzej Strzelecki, Emil Karewicz. Orkiestra gra „Jeszcze Polska nie zginęła”. Jest modlitwa, po niej przemówienia, w tym dla mnie dwa najważniejsze – synów. Aleksander Ładysz śpiewa „Deszcz jesienny deszcz”, a mnie myśl biegnie do tamtego 15 czerwca, kiedy to przy grobie mojej Mateńki koleżanka – Jadzia Stępień – zaintonowała a reszta podjęła ulubioną jej pieśń - „Barka”. Łzy cisną się do oczu. Na koniec śpiewa nam sam pan Bernard.

Podchodzę do pani Leokadii. Mówię jej, że pan Bernard i moja Mateńka byli w jednej drużyni harcerskiej w Głębokiem na Wileńszczyźnie. Pani Leokadia się wzrusza: „Boże, co on by powiedział, gdyby to usłyszał”. Odpowiadam jej, że on to wiedział. Kilka lat wstecz był w Bazylice Sw. Krzyża koncert pana Aleksandra, pan Bernard siedział wtedy w kruchcie kościoła. Nie chciał prawdopodobnie swoją obecnością odwracać uwagi od śpiewu syna. Podeszłyśmy do niego. Kiedy usłyszał o tym maleńkim Głębokiem – nie chciał nas puścić z objęć. Po koncercie zaś wyszukał nas w kościele, podszedł i z oburzeniem na twarzy powiedział, że jak ktoś może mówić, że Wilno nie jest polskie. WILNO JEST POLSKIE – prawie wykrzyknął. Pani Leokadia ze wzruszeniem wysłuchuje  tego wspomnienia.

Cóż, pora wracać do domu.

 Mistrzu. Dziękuję za wszystko.





Grób Emila Karewicza

Na pierwszym planie grób Andrzeja Strzeleckiego

Poniżej - na pierwszym planie - grób Pawła Królikowskiego

czwartek, 14 maja 2020

Nie ogarniam tego wszystkiego, co u nas się dzieje.

Nie ogarniam tego wszystkiego, co u nas się dzieje. Tu reguły zaostrzają, potem, wyluzowują, po jednej osobie na ileś tam metrów kwadratowych (czy ja mam chodzić z miarką w ręku? 400 zachorowań dzisiaj (w tym ok. 300 na Śląsku), 22 zgony, a ci poluzowują. A jednocześnie dziś w pewnym centrum handlowym w Warszawie cyrk. Zarówno do samego centrum jak i do poszczególnych sklepów jeszcze parę dni temu można było wejść normalnie. A teraz? Przed jednym z wejść stoją panowie stójkowi i kierują wchodzących do drugiego wejścia odległego o jakieś 20 metrów. Tym natomiast można tylko wychodzić. W środku stoi dystrybutor płynu do odkażania. W porządku, odkażam ręce. Kieruję się do znanej sieci sklepów, do której jeszcze parę dni temu też można było wejść normalnie. Nie tym razem. Tam też stoją panowie stójkowi, każą odkażać ręce i założyć rękawiczki. Wciskam rękę w rękawiczkę o wiele za małą. Wchodzę w poszukiwaniu doniczek na balkon. Szukam długo. Ręce w rękawiczkach mi się pocą jak diabli. Nie da się w tym chodzić. Ściągam więc do połowy. Wreszcie znajduję poszukiwany towar. Dodatkowo kupuję jeszcze kwiaty. Płacę. Przy kasie jednak ściągam rękawiczki. Kasjerka - przeurocza pani. Zmęczona i - przyznam - niezbyt pozytywnie nastawiona idę ponownie do ulubionej kawiarenki. Delektując się ponownie tym aromatycznym napojem i wcinając pączka próbuję skumać, co tak naprawdę się dzieje. Może jeszcze w centach handlowych wyznaczą nam kierunek zwiedzania? Nie rozumiem. Muszę coś zrobić, żeby się odprężyć. W tym momencie przypomina mi się wpis koleżanki na facebooku, w którym pisze m.in. o wizycie w sklepie body shop i swoich ulubionych zapachach. Wierna Rossmannowi i mleczku do ciała Nivea nigdy w takich sklepach nie kupowałam. A CO TAM!!! Wstaję, taszczę swojego „Mercedesa” na dwóch kółkach z powrotem do środka. Znajduję sklep body shop. Owszem, przy wejściu jest płyn do odkażania, są rękawiczki, jest informacja ile osób może przebywać. Odkażam ręce, zakładam rękawiczki, oglądam słoiczki z kremami do ciała. Ceny na moją kieszeń. Obwąchuję kilka zapachów. Najbardziej odpowiadają mi dwa: awokado i grejfrutowy. Nie mogę się zdecydować, który bardziej mi odpowiada. Ech, co tam. Biorę obydwa. I już nie mogę się doczekać kiedy po kąpieli i nasmarowaniu się wonnościami usiądę w swoim ulubionym bujanym fotelu

poniedziałek, 11 maja 2020

Koronowany włóczykij jednak daje mi się we znaki. Jestem wprawdzie podobno silna, ale jednak bywają dni, w których jest mi bardzo trudno. Bronię się przed złymi nastrojami jak tylko mogę. Siedzenie w domu jednak jest wbrew naturze, mojej na pewno. Stąd właśnie to moje przebywanie na balkonie, tworzenie sobie małego intymnego świata.
Takie odosobnienie na dłuższy czas jednak męczy. Chce się do ludzi, do przyjaciół. Jadę więc dzisiaj do przyjaciółki z lat szkolnych. Jakież jest jej zdziwienie, kiedy mówię jej przez domofon, żeby wyszła na balkon. I tak rozmawiamy - ona na balkonie, ja na podwórku. Wracam do domu przyjaciółka uradowana tym spotkaniem. Wieczorem przyjaciółka dzwoni do mnie płacząc, że tak wielką przyjemność jej sprawiła moja wizyta. Ustalamy, że tych wizyt będzie więcej. Ja z domu zabiorę składane krzesełko turystyczne i termos z herbatą, ona to samo od siebie, i od czasu do czasu posiedzimy w ogródku przynależnym do jej wspólnoty - oczywiście w przepisowej odległości. Lubię te dni weekendowe, podczas których nic nie muszę, a wiele mogę.

niedziela, 10 maja 2020

Siedzę na balkonie. Słucham koncertu on-line z Żelazowej Woli. Jak to dobrze, że tak wiele instytucji pomaga nam choć na jakiś czas zapomnieć o tym, co nas otacza. Po koncercie zabieram się za przerwaną lekturę książki Olgi Tokarczuk „Prawiek”. Czytanie idzie mi wolno, gdyż książka jest tak pięknie napisana, że niektóre fragmenty czytam po kilka razy. Wieczorem oglądam na youtube wstrząsający i chwytający za serce film z Siergiejem Bondarczukiem „Los człowieka” zrealizowany na podstawie książki Michaiła Szołochowa o przeżyciach wojennych prostego rosyjskiego żołnierza.

poniedziałek, 4 maja 2020

Trzy filie mojego banku w mojej okolicy są zamknięte do odwołania. Oddziały są zamykane z dnia na dzień. Zaczynam się bać, że jak tak dalej pójdzie to co będzie z moją emeryturą. Otrzymuję ją wprawdzie ze Stanów Zjednoczonych, ale przecież tam rozpacz jeszcze większa, niż u nas. Z drugiej natomiast strony słyszę o otwieraniu sklepów, odmrażania sportu, otwieraniu hoteli. Ogarnia mnie przerażenie i coraz większa niepewność jutra.
Po trudnym dniu dobrze jest usiąść na swoim malutkim balkonie. Wieczorem
Radio znad Wilii” prowadzi transmisję drogi krzyżowej z Kalwarii Wileńskiej. Jest coś wzruszającego w tej postaci księdza samotnie idącego z litanią.

sobota, 2 maja 2020

I ja mam swoją majóweczkę. Cóż z tego, że nie na polanie wśród lasów. Jest moja własna, na moim balkonie, pomiędzy niebem a ziemią - prawdziwy raj. Pode mną tak właściwie park, wokół mieszkania innych ludzi, po mojej lewej stronie ulica, po której jeżdżą tramwaje, chodnikiem od czasu do czasu przejdą ludzie. Z tyłu za mną - stos książek jeszcze do ułożenia. Przy nim mój bujany fotel, na którym za chwilę spocznę. Kocina - jak zwykle - zajęta spaniem.

piątek, 1 maja 2020

Powietrze tak pięknie dzisiaj pachnie kwieciem wszelakim. Ten zapach bzu i czegoś tam jeszcze - nieokreślonego – sięga aż mojego szóstego piętra. No, trudno, żeby tak nie było, skoro tu drzew i krzewów tyle. Nadchodzi w końcu deszcz - tak bardzo potrzebny. Wystawiam na balkon kwiatek, o którym zapomniałam, i który zaczął marnieć. Tego widocznie było mu potrzeba. Podniósł się bidulek.
Dzień wczorajszy i dzisiejszy upływa mi na przeorganizowaniu mojej biblioteczki. Mam ja tych książek trochę, i już zaczęłam się gubić w tytułach. Układam je więc kategoriami: beletrystyka, poezja, literatura faktu, albumy. Jest co robić, tym bardziej, że mi tytułów wciąż przybywa. Jest ta praca dla mnie równie źródłem wielkich wzruszeń. Natrafiam na książki, o których już zdążyłam zapomnieć, że je mam. Perełką wśród nich jest tomik wierszy Jerzego Jurandota "Moja TFUrczość" wydany przez wydawnictwo "Iskry" w roku 1966. Szkoda, że dziś rzadko mówi się o nim, a jeżeli już - to tylko o jego twórczości kabaretowej. A przecież on pisał i wiersze - i te satyryczne, i te patriotyczne, piękne a nawet i wstrząsające.

środa, 29 kwietnia 2020

Moje geranium po zabiegach. Odcięte przed paroma dniami szczepki jeszcze na kwarantannie, geranium-matka przechodzi mały zabieg pielęgnacyjny. Po wyjęciu z doniczki delikatnie nadrywam korzenie nie usuwając z nich całej ziemi, po czym wsadzam ponownie do tej samej doniczki z nową dosypaną ziemią. Tej metody nauczyłam się z porad ogrodnika w telewizji w USA, i odtąd ją stosuję. Moje roślinki wychodzą na tym bardzo dobrze.

wtorek, 28 kwietnia 2020

Ciepły spokojny wieczór. Siedzę na moim mini balkoniku. Za mną pobrzmiewa melodia z radyjka. Z mojego szóstego piętra widzę przebłyskujące spośród drzew latarnie. Po lewej stronie za drzewami ulica. Co jakiś czas przejeżdża po niej tramwaj. Gdzieś z oddali wyje karetka. Ktoś potrzebuje ratunku, ktoś na ratunek jedzie. ŻYCIE. Wokół - bloki z wielkiej płyty. Nie, to nie bloki. To domy. Mieszkają w nich ludzie. Ktoś pewnie w tej chwili ogląda telewizję, ktoś pije herbatę, ktoś czyta książkę. O! W tym pierwszym domu po lewej pali się światło w oknie mojej koleżanki. Kochana dziewczyna. Jak dobrze, że jest. Przytulny kącik można sobie stworzyć wszędzie. Nawet na takim malutkim balkoniku. Trzeba tylko chcieć. Cały czas go tworzę.

poniedziałek, 27 kwietnia 2020

No i miałam dzisiaj odpocząć. Po wizycie w centrum ogrodniczym na Bielanach na ul. Arkuszowej 168 przytargałam do domu cztery sadzonki - dwie lubczyku i dwie tymianku, gipsową ptaszynkę, która teraz siedzi na mojej skrzynce, i dzbanek. Nie wiem, do czego mi się ten dzbanek przyda, ale tak mi się podobał, że nie mogłam się oprzeć. Zioła już posadziłam. Zmęczona jestem bardzo, ale to jest takie radosne zmęczenie.

czwartek, 23 kwietnia 2020

Nie poddam się temu cholerstwu, co nas otacza.

Nie poddam się temu cholerstwu, co nas otacza. Jestem silna. Nie takim przeciwnościom losu ukręciłam łeb. Ale jednak to świństwo zaczęło dawać mi się we znaki. Jak mi napisał znajomy z Gdańska – odczuwam syndrom uwięzienia. Cieszę się, że ktoś zrozumiał. To samo odczuwa moja najbliższa przyjaciółka. Nam po prostu potrzebne są kontakty z ludźmi. Ja wiem. W tej chwili to jest niemożliwe. Mamy wprawdzie kontakty on line albo przez telefon, ale to nie na długo wystarczy. Ja wychodzę na swój maleńki balkon, żeby choćby z wysokości szóstego piętra popatrzeć na nielicznych w tym trudnym czasie przechodniów, na przejeżdżający tramwaj – choćby nawet i tramwaj-widmo.
W ramach „wyłamywania krat” wybieram się do znajomego centrum ogrodniczego oddalonego co nieco od centrum Warszawy. Jadę po ziemię do moich skrzynek, po nasiona maciejki i po drenaż.
Wiem. Mogę to kupić tu blisko siebie. Mam jednak potrzebę wysadzić nos poza moją okolicę, i zobaczyć znajomą twarz kogoś, od kogo lata temu kupowałam różne rośliny. Warto było poświęcić półtorej godziny. Nie obywa się oczywiście bez przygód. Jeden z pasażerów - "trzeźwy inaczej" - z jakiegoś sobie tylko wiadomego powodu postanawia przekroczyć linię dzielącą pasażerów od kierowcy i głośno nazwać go - mówiąc delikatnie - synem z nieprawego łoża. Dojeżdżam na miejsce. Nic się tu nie zmieniło. Cofam się do czasu, w którym nie ma koronawirusa, nie ma odizolowania, jest tylko cudowny świat natury. Pan Marek poznaje mnie od razu. Serdeczny – jak dawniej. Gadamy.
Pan Marek pyta o Sławka – naszego wspólnego znajomego. Nie wie, że Sławka już nie ma. Wspominamy ten wieczór na naszym tarasie kiedy po przycięciu przez pracowników firmy naszej jabłonki usiedliśmy razem na tarasie przy herbatce. Kupuję to, po co pojechałam.
Moja mała ojczyzna, mój raj na ziemi.

Tego samego wieczoru wymieniam ziemię w skrzynkach, rozsadzam kwiatki , wysiewam maciejkę. Traktując te czynności jak ćwiczenia nie idę na łatwiznę i nie siadam, a schylam się i prostuję. Plecy bolą jak diabli. Ale to jest takie radosne zmęczenie.

sobota, 11 kwietnia 2020

Wielka Sobota 2020


Święconka poświęcona pracą moich rąk i wodą przywiezioną z Gierzwałdu - już na stoliczku. Mój kolorowy koszyczek zrobiony przeze mnie na szydełku tak radośnie – pomimo wszystko – prezentuje się na moim maleńkim balkoniku. Tu bowiem spożyję jutro śniadanie.