Niepandemiczna
jest dziś ciut bardziej pandemiczna pomimo swoich najszczerszych
chęci. Będzie jednak dziś również ciut wspomnieniowo. Umówiona
wizyta w Legionowie w klinice – wstępna do mojego zabiegu
usunięcia zaćmy w drugim oku. W pierwszym miałam ją już usuniętą
w ubiegłym roku w tejże klinice. Jest pięknie – na to jedno oko
widzę doskonale. Kontrolna wizyta po tamtym zabiegu rok temu
wykazała, że mam przywrócone w tym oku osiemdziesiąt procent
wzroku. I faktycznie. Przed zabiegiem skończyłam rysować pewien
obrazek – magnolię. Starannie go wygładziłam, zadowolona z
końcowego efektu odłożyłam go do oprawienia. Po zabiegu wzięłam
go do ręki, i – Matko Boska! Widać maźnięcia kredką
(akwarelową) – nawet i tam, gdzie powinna być gładź :) A to
mnie szpital urządził! :) Nie omieszkałam im o tym powiedzieć po
kolejnej wizycie kontrolnej :) To wszystko przypomina mi się podczas
oczekiwania pod gabinetem na umówioną wizytę. Prosi mnie najpierw
asystentka – przeurocze młode dziewczę. Mam cały czas na twarzy
przyłbicę, którą na ten czas zdejmuję. Asystentka robi mi
wstępne badania – również ciśnienia w oczach. Fajnie to teraz
robią, choć do przyjemności to nie należy. Przypomina mi się
przy okazji jak to przed laty pracując jeszcze w Marriotcie
przechodziłam badanie. Pani doktór kazała mi się położyć by
mogła mi zbadać ciśnienie. Wykonałam polecenie, ale kiedy
zobaczyłam w ręku pani doktór maleńki gadżet z czymś, co
wyglądało na szpikulec – zaczęłam ją przekonywać, że ja się
doskonale czuję i to badanie wcale nie jest mi potrzebne. Nie
trafiały do mnie jej tłumaczenia. W pewnym momencie pani doktór
powiedziała mi, że coś zauważyła w moich nogach i prosi, żebym
najpierw jedną, a potem drugą uniosła lekko w górę – o 15
centymetrów, bo coś ją zaniepokoiło. Polecenie wykonałam.
Zapytałam ją, po co to było jej potrzebne. Odpowiedziała, że ja
się skupiłam na nogach a ona w tym czasie zmierzyła mi ciśnienie.
To takie tylko wspomnienie sprzed lat. Asystentka kończy badanie,
daje mi wydruki, z których nic nie rozumiem. Zakładam ponownie
przyłbicę. Po chwili prosi mnie pani doktór. Wchodzę do gabinetu,
siadam naprzeciwko niej. Pani doktór na dzień dobry obsztorcowuje
mnie za to, że mam przyłbicę a nie maseczkę. Jestem zaskoczona.
Odpowiadam, że maseczka utrudnia mi oddech, że ja nie chcę paść
na ulicy. Pani doktór kontynuuje wdeptywanie mnie w ziemię. Sama
jest w cywilnym ubraniu, nie ma kitla. Mam ochotę wstać, wyjść i
żądać zwrotu stu pięćdziesięciu złotych, jakie zapłaciłam za
tę wizytę. Nie robię jednak tego. Pani doktór sadza mnie przed
tablicą, odczytuję poszczególne rzędy liter. Na lewe oko – to
zoperowane – widzę doskonale. Z prawym jest gorzej. Zakrapla mi
oczy atropiną, prosi, żeby poczekać pod gabinetem. Po około 15
minutach prosi mnie z powrotem. Wchodzę. Siadam przed aparaturą do
badania. Pani doktór mówi, żeby zdjąć „to coś”. Zdejmuję.
Kładę na stoliczku obok. No i dopiero teraz tak naprawdę zaczyna
się. Mocno już poirytowanym głosem każe mi „to coś” zabrać
ze stolika i trzymać w ręku. Tym razem już słyszę, że jestem
nieodpowiedzialna, że narażam swoim postępowaniem jej zdrowie i
życie. Wynik badania jest dobry. Zaćma w prawym oku się
zatrzymała. W lewym oku jest jednak żółta pamka na siatkówce.
Mam zrobić badanie OCS, skierowanie na to mam wziąć od lekarza
rodzinnego.
Wychodzę
z przychodni z poczuciem wdeptania mnie w ziemię. Idę do cukierenki
znajdującej się po drugiej stronie ulicy. Muszę jakoś ochłonąć.
Odprężam się przy doskonałej kawie i pysznym ciachu truskawkowym.
Dzwonię do Ministerstwa Zdrowia. Przedstawiam sytuację. Pytam, czy
pani doktór miała prawo tak mnie potraktować. Słyszę w
odpowiedzi, że nie miała takiego prawa, że ja postąpiłam zgodnie
z obowiązującymi przepisami, które mówią, że mam obowiązek w
pomieszczeniach zakrywać nos i usta maseczką, przyłbicą, chustką,
szalikiem, częścią odzieży. Poradzono mi napisać skargę do
dyrektora kliniki z kopią do Ministerstwa. Podbudowana i
zrelaksowana spokojnie kończę kawę, dojadam ciacho, ruszam w
kierunku dworca, by powrócić do Warszawy. Idę wolniutkim
spacerkiem. Ma swój urok to niewielkie miasto. Oglądam witryny
jakże tu licznych małych sklepików. W wielu polskich miastach są
tzw. mosty miłości. Legionowo ma stojącą na niewielkim skwerku
„ławeczkę zakochanych”. Nieopodal stoi pomnik Charliego
Chaplina. Uwagę moją przykuwa stojący na jednej z poprzecznych
ulic stary drewniany dom. Podchodzę bliżej. Jest kryty gontem. Po
drugiej stronie ulicy wjazd na podwórko z resztkami kocich łbów.
Nieco dalej – stary dom za drewnianym płotem. O Mateńko, przecież
to są perełki. Dochodzę do dworca. Mam jeszcze sporo czasu do
odjazdu pociągu. Wstępuję do saloniku prasowego. Zaopatruję się
w dwa czasopisma z wzorami robótek. Kilka z nich przykuwa moją
uwagę. Moja ręka w trzymaniu szydełka jeszcze bardzo niewprawna,
ale cóż szkodzi spróbować. Lubię „mierzyć siłę na zamiary,
nie zamiar podług sił”. Na „tapecie” mam wprawdzie cały czas
mój obrus świąteczny, ale cóż dla odmiany porobić coś jeszcze?
Przekonałam się już, że takie zajęcie dla rąk bardzo uspokaja,
a przy okazji moje „pudełeczko” wzbogaci się o parę rzeczy –
lepszych czy gorszych ale wykonanych moimi własnymi rękami.
Dzień
wieńczy rozmowa telefoniczna z przyjaciółmi. To jest jednak
najlepsze lekarstwo na wszystko.