Wspomnień czar

czwartek, 17 września 2020

Dzień smutny dla nas – Polaków – zwłaszcza pochodzących z Kresów, i ich potomków.

 

Dzień smutny dla nas – Polaków – zwłaszcza pochodzących z Kresów, i ich potomków. My po prostu pamiętamy. Moja Mama bardziej od 1 przeżywała rocznicę 17 września. Miałam Jej na grobie wyryć „Więźniarka więzienia w Wilejce”, ale zmieniłam zdanie. Nie chciałam, żeby ten koszmar ciągnął się za nią po śmierci. Wtedy tak naprawdę rozpadł się Jej dom. Planowałam pójść na warszawski Muranów do Pomnika Pomordowanych na Wschodzie. Nic z tego. Słabe samopoczucie nie odpuszcza, choć drapanie w gardle przeszło. Nic dzisiaj nie poczytałam, nic nie dziergałam. Większość dnia spędziłam w ramionach morfeusza. Męczy mnie to, bo nie lubię braku produktywności. Nawet cieszenie oczu widokiem nieba z mojego balkonu dziś nie miało miejsca. Całe szczęście, że zmusiłam się do wyjścia wczoraj do swoich spraw i porobiłam zakupy. Wiem, mam przyjaciół i rodzinę, ale nie jestem hrabiną, której wszystko się należy. Tę niezależność chyba wpoiła mi moja Matka. Z rzeczy mniej potrzebnych wczoraj tylko kupiłam trzy motki włóczki na jakąś fajną chustę, i kłębuszek cieniowanego kordonka. Nie planuję bowiem leniuchować zbyt długo, tym bardziej, że moje książki czekają, żeby je wziąć do ręki i cieszyć nimi serce i duszę. To świństwo przeszkadza mi trochę w stawianiu czoła tym wszystkim zastraszających nas wiadomościom. Trzymają mnie rozmowy z przyjaciółką i fakt, że mogę liczyć na rodzinę.

środa, 16 września 2020

Moja aktywność dzisiaj ogranicza się do załatwiania spraw podstawowych, oraz do leżnia jutro w łóżku, do czytania, do robótek. Wykręcona wiele lat temu ręka znów się odezwała. Do godziny 12 w południe bolała jak wszyscy diabli, nie byłam w stanie nią ruszyć nawet na milimetr. Musiałam pomagać drugą – zdrową ręką. Ponadto przyplątało się jeszcze lekkie bo lekkie ale jednak drapanie w gardle. Temperatura rano – 36,7, teraz o 20:00 - 37.6. Może dlatego, że jednak musiałam coś niecoś przytargać, jak np. moją tygodniową dawkę mleka, podstawowe zakupy – włączając w to żwirek dla kota – ciężki bardzo. Może to i stres związany z tymi ogłupiającymi nas informacjami a raczej dezinformacjami. Może to fakt, że nic po mnie nie spływa jak po kaczce, że ja reaguję, dzwonię, pytam, dowiaduję się. Te ogłupiające zmiany przepisów co do noszenia maseczek… Zadzwoniłam dziś do Ministerstwa Zdrowia. Mój rozmówca bardzo szczegółowo powiedział mi, jakie przepisy obowiązywały, kiedy i ile razy zostały zmienione. Skończyło się na tym, że on sam nie kuma tego do końca, i że tu panuje absolutny galimatias. Nie wykluczone, że wierchuszka to robi celowo. A może ta moja dociekliwość to moje przekleństwo? Z przyjemniejszych rzeczy: kończę czytać „Prawiek” Olgi Tokarczuk. Rozstanę się z bohaterami tej książki z żalem. Oni i piękne opisy wrosły mi w serce. Nie wykluczone, że pokuszę się o napisanie recenzji. Już sobie wyłożyłam natomiast kolejne dwie książki do przeczytania: „A lasy wiecznie śouewahą” pióra Trygve Gulbranssena – o życiu na wsi w dziewiętnastowiecznej Norwegii, i „Wyspa” pióra islandzkiej pisarki Sigridur Hagalin Bjornsdottir – o życiu w Islandii . Ta ostatnia pozycja to wizja, która właśnie się spełniła, i która nas teraz otacza. Zafascynował mnie wywiad z panią Bjornsdottir przeprowadzony parę miesięcy temu on-line przez Wydawnictwo Literackie. Nie mam zamiaru czytać obydwu naraz. Ja chcę książkę przeżywać, odczuć, a nie czytać po łebkach. Chce mi się czytać, chce mi się dziergać, zatem może jeszcze nie jest źle. Jeżeli jednak drapanie w gardle nie przejdzie – idę do lekarza prywatnie, gdyż nie mam ochoty ani na teleporadę, ani na wymazywanie mi różnych świństw. A niebo dziś – moje, bielańskie - takie piękne :)

Moja aktywność dzisiaj ogranicza się do załatwiania spraw podstawowych, oraz do leżnia jutro w łóżku, do czytania, do robótek. Wykręcona wiele lat temu ręka znów się odezwała. Do godziny 12 w południe bolała jak wszyscy diabli, nie byłam w stanie nią ruszyć nawet na milimetr. Musiałam pomagać drugą – zdrową ręką. Ponadto przyplątało się jeszcze lekkie bo lekkie ale jednak drapanie w gardle. Temperatura rano – 36,7, teraz o 20:00 - 37.6. Może dlatego, że jednak musiałam coś niecoś przytargać, jak np. moją tygodniową dawkę mleka, podstawowe zakupy – włączając w to żwirek dla kota – ciężki bardzo. Może to i stres związany z tymi ogłupiającymi nas informacjami a raczej dezinformacjami. Może to fakt, że nic po mnie nie spływa jak po kaczce, że ja reaguję, dzwonię, pytam, dowiaduję się. Te ogłupiające zmiany przepisów co do noszenia maseczek… Zadzwoniłam dziś do Ministerstwa Zdrowia. Mój rozmówca bardzo szczegółowo powiedział mi, jakie przepisy obowiązywały, kiedy i ile razy zostały zmienione. Skończyło się na tym, że on sam nie kuma tego do końca, i że tu panuje absolutny galimatias. Nie wykluczone, że wierchuszka to robi celowo. A może ta moja dociekliwość to moje przekleństwo?

Z przyjemniejszych rzeczy: kończę czytać „Prawiek” Olgi Tokarczuk. Rozstanę się z bohaterami tej książki z żalem. Oni i piękne opisy wrosły mi w serce. Nie wykluczone, że pokuszę się o napisanie recenzji. Już sobie wyłożyłam natomiast kolejne dwie książki do przeczytania: „A lasy wiecznie śouewahą” pióra Trygve Gulbranssena – o życiu na wsi w dziewiętnastowiecznej Norwegii, i „Wyspa” pióra islandzkiej pisarki Sigridur Hagalin Bjornsdottir – o życiu w Islandii . Ta ostatnia pozycja to wizja, która właśnie się spełniła, i która nas teraz otacza. Zafascynował mnie wywiad z panią Bjornsdottir przeprowadzony parę miesięcy temu on-line przez Wydawnictwo Literackie. Nie mam zamiaru czytać obydwu naraz. Ja chcę książkę przeżywać, odczuć, a nie czytać po łebkach. Chce mi się czytać, chce mi się dziergać, zatem może jeszcze nie jest źle.

Jeżeli jednak drapanie w gardle nie przejdzie – idę do lekarza prywatnie, gdyż nie mam ochoty ani na teleporadę, ani na wymazywanie mi różnych świństw.

A niebo dziś – moje, bielańskie - takie piękne :)

poniedziałek, 14 września 2020

 

Jakoś nic szczególnego dzisiaj się nie wydarzyło. Na dworze ładne słoneczko, cieplutko. Pochłaniają mnie sprawy domowe. Znów robię kolejny serek. Sięgam do zamrażalnika, gdzie mam kadłuby do ugotowania rosołku. Tak moja Mateńka robiła – gotowała rosół na kadłubach dorzucając oczywiście udka kurze. Tak robię i ja, i tak robić będę. Dziergam dalej swoją serwetę czerwono-zieloną ze złotymi brzegami. Ot, po prostu zwyczajny dzień :)

sobota, 12 września 2020

Pożegnanie z Jadzią

Spokojny wieczór w domu. Właśnie wróciłam z pożegnania przyjaciółki, która w najbliższy wtorek wraca do swojego rodzinnego miasta – do Łodzi. Z radyjka dobiegają cichutkie dźwięki muzyki Chopina. Duduś zwinięty w kłębuszek leży na kanapie. Obok mnie kolorowe moteczki kordonków, rozpoczęta robótka z wbitym w nią szydełkiem. Jest trochę smutno. Z Jadzią poznałyśmy się… zaraz, zaraz, ile to lat temu? Oj, nieważne. Jedno jest pewne. Było to na jednym ze spotkań Stowarzyszenia Świata Pracy Labor przy kościele Św. Józefa Oblubieńca w Warszawie. Spotykały się tam osoby poszukujące pracy. Wymienialiśmy się informacjami kto poszukuje pracownika, rozmawialiśmy, wzajemnie żeśmy się wspierali, zaprzyjaźniliśmy się. Spotykaliśmy się we wtorki. Nazwaliśmy te nasze spotkania „wtorki Laborki”. Bardzo nam te spotkania pomogły. Uwierzyliśmy w siebie. Część nas znalazła zatrudnienie, inni pozakładali firmy razem z kolegami z Laboru lub zatrudniając ich. Stowarzyszenie przestało istnieć, ale zawarte tam przyjaźnie przetrwały. Tak właśnie było z przyjaźnią z Jadzią. Jadzia była przy mnie w chwilach dobrych i w chwilach złych. Była przy mnie, kiedy przeżywałam rozterki sercowe związane z rozstaniem z mężczyzną, była przy mnie w dniu śmierci mojej Matki. Kiedy przeprowadzałam się z Warszawy do Gdańska i pociąg mój ruszył z Dworca Centralnego, Jadzia – stojąc na peronie – przeżegnała mnie znakiem krzyża. We wtorek ona odjeżdża. Jadę do niej. Zawożę jej dawno obiecaną szczepkę geranium. Biorę walizkę, bo Jadzia daje mi słoiki na moje przetwory oraz do nadawania im nowego życia w formie lampionów. Pijemy herbatkę, jemy ciacho, opowiadamy, wspominamy. Chętnie bym posiedziała dłużej, ale na dworze już ciemno, a przede mną daleka droga. W końcu pakuję słowniki do walizki. Żegnamy się. Wychodzę. Jadzia jeszcze dogania mnie przed domem – w ostatniej chwili daje mi puszkę jedzenia dla Dudusia. To po jej Filusiu, który miesiąc temu umarł jej na rękach. Tak, umarł. W moim mniemaniu bowiem zwierzaki, które są członkami rodziny – umierają.

Podążam ulicą Saską ku Rondzie Waszyngtona, gdzie zaczekam na tramwaj 22 by dojechać do domu. Zaczyna mi się trochę kręcić w głowie. Przystają. Jak dobrze, że walizka jest z tych nowych – na czterech kółkach z wyciąganą rączką. Można się na niej oprzeć.

Jest jakoś nostalgicznie. Odjeżdża prawdziwa przyjaciółka – tak naprawdę to jedna z niewielu.

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020


 

czwartek, 10 września 2020

Odbieram buty.

Tydzień temu zamówiłam w internetowym Media Expert kalosze. Dostawa do Media Expert na Wiatracznej. Wreszcie dzisiaj przyszło zawiadomienie, że są do odebrania. No cóż, odwalam dzisiaj kawał drogi. Idę najpierw do pasmanterii po dodatkowy kordonek, potem po odbiór moich butów na Grzybowską. Właściciel pyta, czy chcę jeszcze raz przymierzyć. Nie, po co! Przecież noga mi nie urosła. Płacę, biorę. Jeszcze tylko kilka miłych słów i wio – na Wiatraczną. Wchodzę do sklepu, podchodzę do punktu odbioru zamówień. Po paru minutach wynoszą mi moje kalosze – ot po prostu tak, bez żadnego opakowania, bez pudełka, bez niczego. Wstyd.

Czuję się trochę osłabiona. Siadam w pobliskim McDonaldzie. Nie mam siły stać po powrocie przy garach. Taszczę się z tobołami na przystanek. Dojeżdżam w końcu do domu. Wysiadam z tramwaju i… zawrót głowy jak cholera, ale taki maksymalny. Młoda dziewczyna pomaga mi przejść przez ulicę. Dochodzę bezpiecznie do domu. W domu oglądam kalosze. Owszem, rozmair 42 ale kalosze są męskie. Cholera jasna.



 

Na Placu Grzybowskim

Potrzebuję nowe buty – jesienne i zimowe. Moje jesienne już się rozpadają, są nie do naprawienia. Jadę zatem na ulicę Grzybowską do tak dobrze znanego mi miejsca – sklepu z obuwiem o dużych rozmiarach. Są drodzy, ale obuwie kupione u nich służy mi przez lata. Wsiadam w tramwaj 33, zakładam tę cholerną półprzyłbicę. Wysiadam na przystanku „Królewska”. Zahaczam o mój ukochany Plac Grzybowski. Z naszego Teatru – kupa gruzu. No cóż… Podążam w kierunku sklepu, w którym zawsze kupowałam buty. JEST! Wchodzę. Pytam o obuwie jesienne. Dostawa ma być pod koniec września, ale jest jeszcze parę par z poprzedniej jesieni. Właściciel pokazuje mi pierwszą, która akurat stoi tuż przed nim. Są czarne. Tanie nie są. Przymierzam. O Mateńko! Jakby na mnie szyte. Pasują do stopy idealnie. Robię parę kroków po sklepie. Chodzi mi się w nich jak po chmurkach. Są mięciusieńkie. Nie chce się ich zdejmować. No, ale muszę zdjąć. Nie wzięłam ze sobą pieniędzy, albowiem chciałam się tylko zorientować, czy są i przygotować się na cenę. Proszę właściciela, żeby mi je zostawił do następnego dnia. Zgadza się. Niejedną parę już u niego kupiłam, wie zatem, że go nie wystawię do wiatru. Szczęśliwa wracam do domu. Po drodze jednak jeszcze zbaczam, cieszę oczy widokiem nocnego już Placu Grzybowskiego.

poniedziałek, 7 września 2020

Niepandemiczna jest dziś ciut bardziej pandemiczna.

 

Niepandemiczna jest dziś ciut bardziej pandemiczna pomimo swoich najszczerszych chęci. Będzie jednak dziś również ciut wspomnieniowo. Umówiona wizyta w Legionowie w klinice – wstępna do mojego zabiegu usunięcia zaćmy w drugim oku. W pierwszym miałam ją już usuniętą w ubiegłym roku w tejże klinice. Jest pięknie – na to jedno oko widzę doskonale. Kontrolna wizyta po tamtym zabiegu rok temu wykazała, że mam przywrócone w tym oku osiemdziesiąt procent wzroku. I faktycznie. Przed zabiegiem skończyłam rysować pewien obrazek – magnolię. Starannie go wygładziłam, zadowolona z końcowego efektu odłożyłam go do oprawienia. Po zabiegu wzięłam go do ręki, i – Matko Boska! Widać maźnięcia kredką (akwarelową) – nawet i tam, gdzie powinna być gładź :) A to mnie szpital urządził! :) Nie omieszkałam im o tym powiedzieć po kolejnej wizycie kontrolnej :) To wszystko przypomina mi się podczas oczekiwania pod gabinetem na umówioną wizytę. Prosi mnie najpierw asystentka – przeurocze młode dziewczę. Mam cały czas na twarzy przyłbicę, którą na ten czas zdejmuję. Asystentka robi mi wstępne badania – również ciśnienia w oczach. Fajnie to teraz robią, choć do przyjemności to nie należy. Przypomina mi się przy okazji jak to przed laty pracując jeszcze w Marriotcie przechodziłam badanie. Pani doktór kazała mi się położyć by mogła mi zbadać ciśnienie. Wykonałam polecenie, ale kiedy zobaczyłam w ręku pani doktór maleńki gadżet z czymś, co wyglądało na szpikulec – zaczęłam ją przekonywać, że ja się doskonale czuję i to badanie wcale nie jest mi potrzebne. Nie trafiały do mnie jej tłumaczenia. W pewnym momencie pani doktór powiedziała mi, że coś zauważyła w moich nogach i prosi, żebym najpierw jedną, a potem drugą uniosła lekko w górę – o 15 centymetrów, bo coś ją zaniepokoiło. Polecenie wykonałam. Zapytałam ją, po co to było jej potrzebne. Odpowiedziała, że ja się skupiłam na nogach a ona w tym czasie zmierzyła mi ciśnienie. To takie tylko wspomnienie sprzed lat. Asystentka kończy badanie, daje mi wydruki, z których nic nie rozumiem. Zakładam ponownie przyłbicę. Po chwili prosi mnie pani doktór. Wchodzę do gabinetu, siadam naprzeciwko niej. Pani doktór na dzień dobry obsztorcowuje mnie za to, że mam przyłbicę a nie maseczkę. Jestem zaskoczona. Odpowiadam, że maseczka utrudnia mi oddech, że ja nie chcę paść na ulicy. Pani doktór kontynuuje wdeptywanie mnie w ziemię. Sama jest w cywilnym ubraniu, nie ma kitla. Mam ochotę wstać, wyjść i żądać zwrotu stu pięćdziesięciu złotych, jakie zapłaciłam za tę wizytę. Nie robię jednak tego. Pani doktór sadza mnie przed tablicą, odczytuję poszczególne rzędy liter. Na lewe oko – to zoperowane – widzę doskonale. Z prawym jest gorzej. Zakrapla mi oczy atropiną, prosi, żeby poczekać pod gabinetem. Po około 15 minutach prosi mnie z powrotem. Wchodzę. Siadam przed aparaturą do badania. Pani doktór mówi, żeby zdjąć „to coś”. Zdejmuję. Kładę na stoliczku obok. No i dopiero teraz tak naprawdę zaczyna się. Mocno już poirytowanym głosem każe mi „to coś” zabrać ze stolika i trzymać w ręku. Tym razem już słyszę, że jestem nieodpowiedzialna, że narażam swoim postępowaniem jej zdrowie i życie. Wynik badania jest dobry. Zaćma w prawym oku się zatrzymała. W lewym oku jest jednak żółta pamka na siatkówce. Mam zrobić badanie OCS, skierowanie na to mam wziąć od lekarza rodzinnego.

Wychodzę z przychodni z poczuciem wdeptania mnie w ziemię. Idę do cukierenki znajdującej się po drugiej stronie ulicy. Muszę jakoś ochłonąć. Odprężam się przy doskonałej kawie i pysznym ciachu truskawkowym. Dzwonię do Ministerstwa Zdrowia. Przedstawiam sytuację. Pytam, czy pani doktór miała prawo tak mnie potraktować. Słyszę w odpowiedzi, że nie miała takiego prawa, że ja postąpiłam zgodnie z obowiązującymi przepisami, które mówią, że mam obowiązek w pomieszczeniach zakrywać nos i usta maseczką, przyłbicą, chustką, szalikiem, częścią odzieży. Poradzono mi napisać skargę do dyrektora kliniki z kopią do Ministerstwa. Podbudowana i zrelaksowana spokojnie kończę kawę, dojadam ciacho, ruszam w kierunku dworca, by powrócić do Warszawy. Idę wolniutkim spacerkiem. Ma swój urok to niewielkie miasto. Oglądam witryny jakże tu licznych małych sklepików. W wielu polskich miastach są tzw. mosty miłości. Legionowo ma stojącą na niewielkim skwerku „ławeczkę zakochanych”. Nieopodal stoi pomnik Charliego Chaplina. Uwagę moją przykuwa stojący na jednej z poprzecznych ulic stary drewniany dom. Podchodzę bliżej. Jest kryty gontem. Po drugiej stronie ulicy wjazd na podwórko z resztkami kocich łbów. Nieco dalej – stary dom za drewnianym płotem. O Mateńko, przecież to są perełki. Dochodzę do dworca. Mam jeszcze sporo czasu do odjazdu pociągu. Wstępuję do saloniku prasowego. Zaopatruję się w dwa czasopisma z wzorami robótek. Kilka z nich przykuwa moją uwagę. Moja ręka w trzymaniu szydełka jeszcze bardzo niewprawna, ale cóż szkodzi spróbować. Lubię „mierzyć siłę na zamiary, nie zamiar podług sił”. Na „tapecie” mam wprawdzie cały czas mój obrus świąteczny, ale cóż dla odmiany porobić coś jeszcze? Przekonałam się już, że takie zajęcie dla rąk bardzo uspokaja, a przy okazji moje „pudełeczko” wzbogaci się o parę rzeczy – lepszych czy gorszych ale wykonanych moimi własnymi rękami.

Dzień wieńczy rozmowa telefoniczna z przyjaciółmi. To jest jednak najlepsze lekarstwo na wszystko.