Wczoraj
odpoczywałam po nieprzyjemnościach dnia przedwczorajszego. Z tego
wszystkiego zgubiłam gdzieś swoją półprzyłbicę. Po rozmowie z
przyjaciółką okazuje się, że ona też nie może nosić ani
maseczki ani przyłbicy. Przyjaciółka jest teraz bardzo zajęta, bo
we wrześniu wraca do swojego miasta rodzinnego. Szkoda. Było nas
trzy, obchodziłyśmy razem n urodziny każdej z nas – od lat w tej
samej kafejce. Fajne są takie tradycje :) No cóż, trzeba będzie
rozpocząć nową. Wszystko się zmienia.
Pora
już robić przegląd swoich rzeczy. Odzież jesienną i zimową
trzeba przewietrzyć, obuwie dać do przeglądu. W tym właśnie celu
jadę dziś do szewca poleconego mi w jednej z bielańskich grup. Już
parę butów dałam mu do naprawy. Dziś – spojrzawszy na moje
jesienne boty – powiedział od razu uczciwie, że naprawianie ich
będzie mnie więcej kosztowało, niż kupno nowych. No cóż, pojadę
we właściwym czasie do dwóch znanych mi sklepów, gdzie można
kupić obuwie o numer mniejsze od kajaka, bo taki mam właśnie
rozmiar stopy.
Wstępuję
do pasmanterii. Mają fajny koronek – złoty. W sam raz do mojej
bożonarodzeniowej zielono-czerwonej serwety. Robię ją już długo,
ale w końcu zrobię. Kupiony dziś kordonek zwijam – jak każdy –
w kulkę. Wolę go tak, niż na szpuli, bo zajmuje o wiele mniej
miejsca. Dzięki tego rodzaju zajęciom między innymi jeszcze nie
zwariowałam przez to, co nas teraz otacza. A i w domu trzeba coś
niecoś porobić, tym bardziej, że z powodu gorszego conieco
samopoczucia i faktu, że szybciej się męczę – trochę dom
zaniedbałam. Metodą małych kroczków zatem robię po trochu. Przez
tę cholerną pandemię Festiwal Warszawa Singera (festiwal kultury
żydowskiej) będzie się odbywał z mniejszym rozmachem. Nie będą
potrzebowali wolontariuszy. Szkoda. Od lat byłam jego częścią. No
nic, pójdę jako widz. I tak zresztą z powodu zdrowia mogłabym
uczestniczyć jako wolontariusz w jednym, najwyżej dwóch
wydarzeniach.
Mamy
dziś środę. Jak co tydzień – odbieram swoją porcję mleka, „co
krowę widziało”. Znów będzie z niego serek, znów jednak muszę
się podzielić z kiciusiem, który już je zwąchał i już nie daje
mi spokoju. Nalewam mu trochę do miseczki. Kochany kocina pije, aż
mu się jego półtora uszka trzęsie. Tak. Ma półtora uszka, bo
pewnie jak był jeszcze bezdomny – zadarł z innymi kotami. A
zakapior to on jest, oj jest. Nalałam mu kiedyś do miseczki mleka
kupionego w sklepie. Powąchał, spojrzał na mnie jakby mówił
„Sama to pij”. Po pojutrze dostanie trochę serwatki. Znów uszka
się zatrzęsą. Pani w sklepie już bez pytania zapisuje mnie na
następny tydzień. Już nawet pamięta moje nazwisko. Miłe to.
Wstępuję do pizzerii tuż obok. Dziewczyny od razu wiedzą, że
poproszę o sok pomarańczowy świeżo wyciskany.
Wracam
do siebie. Siadam jeszcze na ławeczce, żeby nacieszyć się pięknem
wieczoru. Dosiada się sąsiadka. Chce pogadać :) Jest fajnie. Tak
jakby tej cholernej pandemii nie było.
Słucham
nocnej audycji Polskiego Radia na temat obecnej sytuacji. Nie podają
dokładnych informacji.
Jutro
– jeżeli nie będzie burzy – wio na moją Saską Kępę, gdzie
się wychowałam i za którą jednak tęsknię. Zawiozę przyjaciółce
z lat szkolnych butelkę tego wspaniałego mleka. A jeżeli deszcz
albo burza – siedzę w domu, czytam, piszę, szydełkuję, rysuję
albo maluję.
Aha,
półprzyłbicę zrobiłam sobie sama drugą. Maseczki ani całej
przyłbicy nosić nie powinnam z uwagi na zdrowie i na oczy.
©
Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020