Wspomnień czar

niedziela, 6 września 2020

Po wczorajszej nawałnicy, podczas której pioruny waliły kanonadą jeden po drugim dziś gnam na cmentarz zobaczyć,czy wszystko jest w porządku z grobem mojej Mamy.

Po wczorajszej nawałnicy, podczas której pioruny waliły kanonadą jeden po drugim dziś gnam na cmentarz zobaczyć,czy wszystko jest w porządku z grobem mojej Mamy. Piękny to cmentarz, któremu niepowtarzalnego uroku dodaje mnogość starych drzew, jednak w czasie takiej pogody serce córki ogarnia niepokój o ten maleńki skrawek ziemi. Mateńka miała dość zawirowań losu za życia. W czasie okupacji sowieckiej na Wileńszczyźnie była więźniarką jednego z najstraszniejszych więzień – w Wilejce. Jako trzynastoletnie dziecko została rozdzielona ze swoją matką a moją babcią, którą zesłano na Syberię a Mamę zostawiono w więzieniu. Była bita podczas przesłuchań, trzy razy stała do rozstrzelania. Po wojnie przeszła koszmar pożegnania ze stronami, w których się urodziła, wychowała, chodziła do szkoły. Wyrzucono ją ze studiów za to, że miała rodziców za granicą. Dziadkowie w wyniku zawirowań wojennych zamieszkali w Anglii. Gdyby wrócili w tamtym czasie do Polski, prawdopodobnie – jako żołnierze wyklęci – skończyliby pod płytami chodnika na Cmentarzu Powązkowskim, lub na tzw. „Łączce”. Kupuję przy bramie cmentarza znicz i wianek z wrzosów. Mama lubiła wrzosy. Przypominały jej ukochane Brzeziszki. Idę z duszą na ramieniu. Co tam zastanę? Tu i ówdzie leżą konary. Uff, co za ulga. Grób Mamy nietknięty. Omiatam go znalezioną gałęzią. Zmiotki już nie ma.

 
Na ten cmentarz nie da się tylko wpaść i zaraz wyjść. Po odejściu od Mamy idę dalej. Grobu Jerzego Duszyńskiego – aktora teatralnego i filmowego, ulubieńca mojej Mamy – nie da się ominąć. Jest tuż przy wejściu do kwatery, w której Mama leży. Po drugiej stronie jest grób Edwarda Dziewońskiego. Nie ulega wątpliwości, że był on jednym z tych ludzi kultury, którzy ułatwiali nam przejście przez okres niezbyt nam przyjazny. Trochę dalej jest kwatera Obrońców Lwowa. Idę Aleją Zasłużonych mając nadzieję, że trafię na grób Piotra Szczepanika. Nie znajduję go. Trafiam natomiast na grób Gustawa Holoubka, Niny Andrycz, Zbigniewa Herberta, Zenona Wiktorczyka, Andrzeja Hiolskiego, oraz na bardzo ciekawy grób „śpiewaka Kaliny”. Spoczywa tu kompozytor Ignacy Marceli Komorowski urodzony w Warszawie w 1824 roku. Komponował m.in. muzykę z motywami folklorystycznymi. Przyjaźnił się między innymi z poetą Teofilem Lenartowiczem, do którego tekstów o tematyce ludowej komponował muzykę. Powstała w ten sposób m.in. znana pieśń „Rosła kalina z liściem szerokim”.

Idę dalej. Zbliżam się do kościoła Św. Karola Boromeusza. Stąd pięć lat temu odprowadzałam w ostatnią drogę tę najbliższą mi osobę. Z wnętrza kościoła płyną dźwięki przecudnej muzyki. Wchodzę. Zostaję. Co za piękne ukoronowanie dnia. 











Grób okradziony z liter.

Grób Krzysztofa Kieślowskiego














 

sobota, 5 września 2020

Tak długo oczekiwany przeze mnie dzień – Narodowe Czytanie.

Tak długo oczekiwany przeze mnie dzień – Narodowe Czytanie. Nie mogę z początku złapać streamingu, a telewizora nie mam. W końcu udaje mi się – przez stronę Prezydenta RP. Przerabiałam „Balladynę” w szkole, widziałam w Teatrze Narodowym z Niną Andrycz jako Balladyną, Alicją Pawlicką jak Aliną, Zygmuntem Kęstowiczem jako Grabcem. Reszty obsady nie pamiętam. Pamiętałam tylko wątek podłości Balladyny. Zapomniałam zupełnie, że są tam takie piękne wątki baśniowe – tak pięknie podane podczas dzisiejszego czytania. Dobrze, że nie widziałam „Balladyny” w inscenizacji Hanuszkiewicza. Nie wyobrażam sobie Goplany wjeżdżającej na motocyklu. 
 
Weekend jest dla mnie okresem słodkiego „nic-nie-muszenia”. Nie sprzątam, nie przeglądam dokumentów i papierów, nie robię przepierki. Muszę tylko ugotować papu. To tak dla mojego zdrowia psychicznego. Niech te dwa dni będą wolne od wszystkiego. Dzisiaj obiadek prosty – też nie wymagający stania przy garach, i lekki. Kluchy z serem i z jagodami. Lekko, tanio, zdrowo – bo i serek i powidła z jagód mojej roboty. 
 
Ukoronowaniem dzisiejszego dnia jest telefon od mojego starego przyjaciela - Jurka. Między nami jest siedemnaście lat różnicy – na jego niekorzyść. Przyjaźniły się nasze matki. Ciocia Krysia – bo tak matkę Jurka nazywałam – była bardzo życiową osobą. Wiedziała, co brać poważnie, a na co nie zwracać uwagi. W chwili, w której się poznały – Jurek był już studentem, ja miałam pięć lat. Pamiętam, jak podczas Wigilii w ich mieszkanku na Piwnej na warszawskim Starym Mieście bawiłam się swoimi prezentami siedząc pod stołem koło krzesła Jurka. Przez te wszystkie lata nic w ich domu się nie zmieniło. Te same meble, ten sam kilim na ścianie, te same obrazy, fotografie, bibeloty. Przyjaźń mojej Mamy i cioci Krysi była tak silna, że obie mówiły, że kiedy odejdzie jedna – druga długo nie wytrzyma. I rzeczywiście. Ciocia Krysia odeszła w listopadzie 2014, Mama w czerwcu 2015. Jurek ma już 85 lat. Jest bardzo schorowany, nie wychodzi już z domu. Dobrze, że jeszcze jest. Dobrze, jak jeszcze są ludzie, którzy nas dzieckiem pamiętają. 
 
© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

piątek, 4 września 2020

Dzień zaczyna się nerwowo.

Dzień zaczyna się nerwowo.
W ubiegłym roku miałam zabieg usunięcia zaćmy z jednego oka. Zabieg udał się znakomicie. 80 procent wzroku przywrócone. Termin na drugie oko miałam wyznaczony na wrzesień – tego roku. Zaczynam się niepokoić, że szpital coś do mnie nie dzwoni. To prywatny szpital w Legionowie, współpracujący z NFZ. Dzwonię w końcu do nich. Nie mają mnie w komputerze na wrzesień. Okazuje się, że w ubiegłym roku przyspieszali terminy zabiegów, a ponieważ ja nie odpowiedziałam – mnie wykreślili w ogóle. Jedyna rzecz jaką mogę zrobić to zdobyć kolejne skierowanie do szpitala. Weź człowieku szukaj teraz okulisty. Konsultacja w tym szpitalu kosztuje 150 złotych. No trudno, zapłacę. Wizytę mam wyznaczoną na 08 września. Patrzę na moje saldo w banku. W porządku, może być. Jutro podejmę pieniądze, bo dzisiaj już w tych nerwach nie mam siły. Idę na obiad do pani Krystyny na Płatniczą. Po drodze słyszę, jak ktoś mnie woła po imieniu. To Małgosia :) Przekapitalna dziewczyna :) Rozmawiamy chwilkę. 15 września jest w ratuszu jakieś spotkanie klubu seniora, Gosia mnie tam ciągnie. Posilam się pyszną jarzynowa i pyzami z mięsem, plus multum surówki. Wracam do domu. Po drodze wstępuję do sklepu charytatywnego na Żeromskiego. Kupuję 6 kryształopodobnych spodeczków i takąż salaterkę. Firma przewozowa Achilles Gdańsk przeprowadzając mnie do Warszawy wytłukła mi część moich rzeczy. Czuję się, jakby zniknęła część mnie, część mojej historii. No cóż, zaczynam nową. Dwa lata temu wracając do Warszawy rozpoczęłam nowe życie, zatem i nową historię zacząć też można. I po raz wtóry Bogu dziękuj za to, że jestem znów blisko przyjaciół, za to, że są Adameczkowie, jest Monika, jest Remek, że jest Hania. Nawet jeżeli codziennie się nie kontaktujemy, to są. Wydziergałam już pierwszą szachownicę mojej serwety. Ok, jest trochę wybrzuszeń, ale już oko cieszą bardzo żywe kolory. Ważne jest, żeby sobie choć trochę radości sprawić. Jeżeli to oznacza, że jest we mnie dziecko – to i tym lepiej. Gorzej, jak to dziecko w nas znika.

W dalszym ciągu robię przepierkę swoich rzeczy. Jak dobrze, że nie mam tego problemu, że nie mam w co się ubrać :) Przeglądam swoje papiery, dokumenty. Oj, nazbierało się tych dupereli przez te dwa i pół roku. 6 grudnia miną trzy lata, jak tu jestem :) 

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

czwartek, 3 września 2020

Dziś w nocy audycja radiowa – gadanie na temat koronawirusa. O

Dziś w nocy audycja radiowa – gadanie na temat koronawirusa. Oczywiście gadka na temat maseczek i konieczności ich noszenia, i że ludzie lekceważą nakazy. Nie wytrzymuję. Dzwonię. Dodzwaniam się od razu. Mówię, że nie wszyscy łamią nakazy, że są tacy ludzie jak ja, którzy nie mogą nosić maseczek ani przyłbicy. Mówię im o rozporządzeniach w Dzienniku Ustaw – o trzech: z 5 kwietnia, z 19 czerwca i z 7 sierpnia. No, groch o ścianę.

Dzień w sumie w porządku. Rano – przepierki. Muszę jednak kupić większą suszarkę. Kupione wczoraj mleko przelewam do bańki. Niech się kisi. Będzie kolejny ser, podzielę się z Hanią. Przeglądam swoje rzeczy. Boże, ile tego się nagromadziło przez te 2,5 roku jak tu mieszkam. Miałam dzisiaj jechać do sklepu koszernego po prawdziwą żydowską chałkę dla siebie i dla Hani. Nic z tego. Do banku wybrałam się późno, tam zeszło mi trochę dłużej bo klient przede mną coś długo załatwiał. Dostaję swoją wypłatę. Teraz trzeba pozałatwiać sprawy przyziemnie, opłacić mieszkanie, popłacić rachunki. Swoim zwyczajem jednak prosto z banku wstępuję do Żabki, kupuję kubek kawy i batonik Prince Polo. Siadam na pobliskiej ławeczce, wypijam kawę, wcinam batonik. Posilam się obiadkiem w Zakątku Azji, wracam do domu przebrać się, bo już ciut zimno, i ruszam do Arkadii. Tam w kantorze wymieniam co trzeba, na poczcie płacę rachunki. Wstępuję do tamtejszego Bliklego – którego tak lubię. Ten kącik Arkadii ma jakiś swój czar. No i cóż, dzień zleciał.

Wieczór w domu. Cichutko gra radyjko. Duduś na moim łóżku. Jest dobrze, jest spokojnie, jest domowo. Ostatni tydzień w ogóle dobry był. Odezwało się do mnie dwóch członków mojej rodziny. Jedna – ze strony Ojca, i dziś – ze strony Mamy – z Wileńszczyzny. Nie jest zły ten facebook :)

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

środa, 2 września 2020

Dni już definitywnie nie letnie. Zamówiłam kalosze, bo nie mam.

Dni już definitywnie nie letnie. Zamówiłam kalosze, bo nie mam. Trzeba już się zainteresować obuwiem jesiennym, bo moje już się nie nadaje. Mój problem to rozmiar – o numer mniejszy od kajaka. Jest już tak smętnie. Nie chce się wstawać z łóżka rano. Jak już się jednak wstanie, to jest dobrze. Śniadanie, danie papu kiciusiowi. Jak dobrze, że jest to malutkie kochane zwierzątko. Porządki w domu – w dalszym ciągu przepierki. Trzeba w końcu kupić jakąś serwantkę i pokazać tę piękną porcelanę po Mamie.

Od paru dni chałupa drży w posadach. Podobno w budynku pojawiły się pluskwy. Było nawet spotkanie na ten temat, a bardziej nawet raczej gadanie jednej baby. Zamęt sieje niepotrzebny. Podobno wywieszała kartki z zawiadomieniami na klatce schodowej i podobno były zrywane. Nie wiem, jak wykoncypowała, że kartki zrywała nasza gospodyni. Dziś w każdym razie nasza spółdzielnia wywiesiła w odpowiedzi zawiadomienie, że wspólne części budynku były dezynfekowane w lipcu, i że następna dezynfekcja będzie przeprowadzona 9 września. Muszę jednak kupić środki w celu zapobieżenia wprowadzania się tych istotek do mnie.

Pogoda nie nastraja do wychodzenia z domu. Muszę jednak wyjść po zwykłe zakupy. Widzę na słupie ogłoszeniowym te cholerne koronawirusowate plakaty. Kiedy to cholerstwo naprawdę się skończy? Nie mówię o samej pandemii, ale o tym cholernym rzucaniu się w oczy, o tym odbieraniu nam prawa do normalnego życia, do chodzenia bez maseczek i bez tych cholernych przyłbic. Staram się nie poddawać smętnym myślom, ale… no, może pogoda taka. Planowałam iść na Narodowe Czytanie w tę sobotę. W związku z pandemią jednak są obostrzenia. Trzeba mieć oświadczenie o swoim stanie zdrowia, na którym podaje się swój numer telefonu. Ma to służyć takiemu celowi, że jeżeli ktoś na tej imprezie zachoruje – my wszyscy pójdziemy na kwarantannę. Nie będę więc nic ryzykować. Nie mam ochoty na przymusowe siedzenie w domu. Coś nam jednak zdezorganizowało życie.

Jakoś mi jednak dobrze jest w domu pomimo tego rozgardiaszu, jaki teraz zrobiłam. Moje sprawy się układają.

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

sobota, 29 sierpnia 2020

Niestety nie zdążyłam dzisiaj na wiele punktów wydarzenia „Imieniny Jana Kochanowskiego”. Impreza ta powtarzana jest co roku niezmiennie w Ogrodzie Krasińskich przy gmachu Pałacu Krasińskich - głównej siedziby Biblioteki Narodowej. Każdego roku ktoś inny jest jej głównym bohaterem. W ubiegłym roku był nim Zbigniew Herbert, w tym natomiast pisarz i publicysta – Leopold Tyrmand. Tyle się o nim mówi, a ja zupełnie nie znam jego twórczości. Miałam nadzieję dzisiaj się z nią choć trochę zapoznać. No cóż, dopadł mnie dokuczliwy ból żołądka. Poleżawszy trochę jednak się zmuszam do wstania. Nie będąc w stanie dzisiaj nic zupełnie sobie ugotować ruszam do pobliskiej restauracji. Posilam się i ruszam. Upały definitywnie odeszły już do przeszłości. Dojeżdżam na miejsce. Biblioteka tak cudnie dziś wygląda przybrana odświętnie, jak na imieniny przystało. W takim miejscu w tym szczególnie dniu nie ma pośpiechu, niegrzeczności, zniecierpliwienia. Ochrona super grzeczna. Powiem więcej. MIŁA. Wszystko pokażą, wskażą, zaprowadzą. Przy wejściu oczywiście trzeba zakryć nos i usta, odkazić ręce. Półprzyłbicę zakładam, ręce odkażam. Na stronie wydarzenia było jeszcze napisane, żeby zaopatrzyć się w oświadczenie o stanie zdrowia, w którym należy poza informacją, że jest się zdrowym – podać jeszcze swoje imię i nazwisko i numer telefonu. Prawdę mówiąc wydaje mi się to trochę kuriozalne. Oświadczenia nie wydrukowałam i nie wypełniłam. Przy wejściu nikt się mnie o to nie pyta. Dochodzę do namiotu, z którego dobiegają dźwięki muzyki. Spotykam Stanisławę Celińską, której piosenek tak lubię słuchać. Zakładam moją półprzyłbicę, podchodzę do niej, mówię jej „Pani Stanisławo, dziękuję Pani za to, że Pani po prostu jest”. Uśmiecha się i odpowiada „I ja pani dziękuję, że Pani jest :)”. Rozmawiamy chwileczkę. To jest prawdziwa dama (nie mylić z damulką). Zdjęcia nie oddają jej całej urody – wzbogaconej jej osobowością. Woda sodowa bynajmniej jej do głowy nie uderzyła. Nie zrobiłam jej zdjęcia ani nie poprosiłam ją o pozowanie ze mną. Nie chciałam jej potraktować jak zwierzę w ZOO, które wszyscy fotografują. To spotkanie – tak przypadkowe – i tak poniosę w sercu zawsze. Zajmuję miejsce przed namiotem z estradą. Zaczyna się koncert. Czteroosobowy zespół wykonuje swoje aranżacje „Pieśni o Sobótce”. Nie jest to mój styl, ale jednak daje mi ta muzyka sporo wytchnienia, a poza tym cieszy mnie, że tacy młodzi ludzie chcą coś takiego robić, że – mówiąc językiem Wyspiańskiego – chce im się chcieć. Posiedziałabym dłużej, ale niestety ból żołądka powraca. Wracam więc do domu. Jutro miałam iść do przyjaciółki i potem na Plac Grzybowski na koncert finałowy zamykający Festiwal Warszawa Singera, a tu proszę – w radio zapowiadają burze i grad. Zatem szykuje się dzień w domu, dzień nic nie muszenia, dzień z kotkiem, robieniem serków i robótek, i - aha - czytania. nie martwienia się i – mam nadzieję – bez sensacji.

Poniżej parę migawek z naprawdę cudownego wieczoru. 

Katedra Polowa Wojska Polskiego

Biblioteka Narodowa

Biblioteka Narodowa

Biblioteka Narodowa

Biblioteka Narodowa

Biblioteka Narodowa

środa, 26 sierpnia 2020


Dwa dni temu – spotkanie z Ilonką - kuzynką. To rodzina ze strony mojej Mamy – z Wileńszczyzny. Boże, jaką moc czasem ma facebook – oczywiście sensownie wykorzystany. Spotkanie po tylu latach :) Przecież ja ją ostatni raz widziałam jak na rękach ją jeszcze nosiłam :) Reszty dnia nawet nie pamiętam, wszystko przyćmiła Ilonka :) Chrzanimy covidy i wszystko :)

Wczoraj dzień w większości w domu. Radio bombarduje wiadomościami o wirusie, o zachorowaniach, o wyzdrowieniach, o nowych ogniskach. Namawiają usilnie, żeby zaszczepić się przeciwko grypie. Nigdy w życiu się przeciwko grypie nie szczepiłam. Pytam koleżankę - rehabilitantkę – co radzi. Nie radzi i nie odradza. Tłumaczy tylko, że wirus grypy się mutuje i ona się nigdy nie szczepiła. No, to mam odpowiedź na moje pytanie. Nie boję się wirusa. Boję się, co te pajace jeszcze wymyślą, czy nie zaczną nas zmuszać do szczepienia się na covid.

Niebo dziś jest tak piękne, choć groźne. Zmienia się z minuty na minutę. Mam z niego piękną zaokienną firankę, nie potrzebuję żadnej innej. Dzień dzisiejszy taki sobie, żadnych wielkich wzlotów, żadnych porażek. Od miesiąca już mam sprawy uregulowane, śpię zatem i budzę się spokojnie. Dobrze jest mieć taki komfort psychiczny. Mam iść po moją tygodniową dawkę mleka, co krowę widziało. Wychodzę z domu. Nic z tego. Wiatr wieje taki, że omal mnie nie zmiata z powierzchni ziemi. Pojawiają się znów zawroty głowy. Jest pora obiadowa, idę więc do pobliskiej restauracyjki. Przy takich zawrotach nie będę ryzykowała stania przy kuchni. Chociaż – nie powiem – wypróbowałam dziś przepis z czasopisma Kuk Buk – z warzywami z patelni. Trochę zamula to danie żołądek. W restauracyjce – dobrze mi znanej – posilam się i ciut odpoczywam siedząc jeszcze przy stole na powietrzu, póki można. Wietrzysko ustaje, moje zawroty głowy również. Biorę więc swojego „mercedesa” na dwóch kółkach, ruszam po to mleko, przy okazji będzie dzienna dawka spaceru. Przy okazji wstępuję do pobliskiej pasmanterii. Jest już mój kordonek. Super, będzie serweta świąteczna – bożonarodzeniowa. Trochę mi zabrakło kordonka. Dowiaduję się, że panią z pasmanterii również dzisiaj dręczą zawroty głowy. Odbieram swoje mleko. Będzie kolejny serek.

W domu jest tak dobrze pomimo tymczasowego bałaganu. Rzeczy jesienne i zimowe powyciągane, jedne się wietrzą, jedne w praniu, kolejne czekają na pranie. Trzeba kupić bagienko przeciwko molom, lawendę do kosza, w którym trzymam pościel. Trzeba będzie już pomyśleć o jakiejś gablocie na tę piękną porcelanę po Mamie, a raczej na jej resztki, bo wytłukła mi część firma przewozowa Achilles, która przeprowadzała mnie do Warszawy. No i o jesiennym obuwiu trzeba już też pomyśleć. Nie dać się przeziębieniom ani grypie.

Dzwoni do mnie mój przyjaciel, którego poznałam na widowni programu "Tomasz Lis na Żywo". Mody to chłopak i biedny. Wcześnie stracił matkę, która go sama wychowywała. Nie ma nikogo. I tak przylgnął do mnie jak do matki, a ja - nie mając dzieci mam w nim niby syna. Piękna to przyjaźń. Nie znał mojej mamy ale przyszedł na jej pogrzeb. W kościele posadziłam go w miejscach dla rodziny. Jest w tej chwili w Częstochowie. Chciał wiedzieć, czy może zamówić za moją Mamę mszę wieczystą na Jasnej Górze. Wzruszył mnie tym do głębi. Oczywiście, że się zgodziłam. Oddam mu pieniążki.


© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020