Wspomnień czar

czwartek, 10 września 2020

Na Placu Grzybowskim

Potrzebuję nowe buty – jesienne i zimowe. Moje jesienne już się rozpadają, są nie do naprawienia. Jadę zatem na ulicę Grzybowską do tak dobrze znanego mi miejsca – sklepu z obuwiem o dużych rozmiarach. Są drodzy, ale obuwie kupione u nich służy mi przez lata. Wsiadam w tramwaj 33, zakładam tę cholerną półprzyłbicę. Wysiadam na przystanku „Królewska”. Zahaczam o mój ukochany Plac Grzybowski. Z naszego Teatru – kupa gruzu. No cóż… Podążam w kierunku sklepu, w którym zawsze kupowałam buty. JEST! Wchodzę. Pytam o obuwie jesienne. Dostawa ma być pod koniec września, ale jest jeszcze parę par z poprzedniej jesieni. Właściciel pokazuje mi pierwszą, która akurat stoi tuż przed nim. Są czarne. Tanie nie są. Przymierzam. O Mateńko! Jakby na mnie szyte. Pasują do stopy idealnie. Robię parę kroków po sklepie. Chodzi mi się w nich jak po chmurkach. Są mięciusieńkie. Nie chce się ich zdejmować. No, ale muszę zdjąć. Nie wzięłam ze sobą pieniędzy, albowiem chciałam się tylko zorientować, czy są i przygotować się na cenę. Proszę właściciela, żeby mi je zostawił do następnego dnia. Zgadza się. Niejedną parę już u niego kupiłam, wie zatem, że go nie wystawię do wiatru. Szczęśliwa wracam do domu. Po drodze jednak jeszcze zbaczam, cieszę oczy widokiem nocnego już Placu Grzybowskiego.

poniedziałek, 7 września 2020

Niepandemiczna jest dziś ciut bardziej pandemiczna.

 

Niepandemiczna jest dziś ciut bardziej pandemiczna pomimo swoich najszczerszych chęci. Będzie jednak dziś również ciut wspomnieniowo. Umówiona wizyta w Legionowie w klinice – wstępna do mojego zabiegu usunięcia zaćmy w drugim oku. W pierwszym miałam ją już usuniętą w ubiegłym roku w tejże klinice. Jest pięknie – na to jedno oko widzę doskonale. Kontrolna wizyta po tamtym zabiegu rok temu wykazała, że mam przywrócone w tym oku osiemdziesiąt procent wzroku. I faktycznie. Przed zabiegiem skończyłam rysować pewien obrazek – magnolię. Starannie go wygładziłam, zadowolona z końcowego efektu odłożyłam go do oprawienia. Po zabiegu wzięłam go do ręki, i – Matko Boska! Widać maźnięcia kredką (akwarelową) – nawet i tam, gdzie powinna być gładź :) A to mnie szpital urządził! :) Nie omieszkałam im o tym powiedzieć po kolejnej wizycie kontrolnej :) To wszystko przypomina mi się podczas oczekiwania pod gabinetem na umówioną wizytę. Prosi mnie najpierw asystentka – przeurocze młode dziewczę. Mam cały czas na twarzy przyłbicę, którą na ten czas zdejmuję. Asystentka robi mi wstępne badania – również ciśnienia w oczach. Fajnie to teraz robią, choć do przyjemności to nie należy. Przypomina mi się przy okazji jak to przed laty pracując jeszcze w Marriotcie przechodziłam badanie. Pani doktór kazała mi się położyć by mogła mi zbadać ciśnienie. Wykonałam polecenie, ale kiedy zobaczyłam w ręku pani doktór maleńki gadżet z czymś, co wyglądało na szpikulec – zaczęłam ją przekonywać, że ja się doskonale czuję i to badanie wcale nie jest mi potrzebne. Nie trafiały do mnie jej tłumaczenia. W pewnym momencie pani doktór powiedziała mi, że coś zauważyła w moich nogach i prosi, żebym najpierw jedną, a potem drugą uniosła lekko w górę – o 15 centymetrów, bo coś ją zaniepokoiło. Polecenie wykonałam. Zapytałam ją, po co to było jej potrzebne. Odpowiedziała, że ja się skupiłam na nogach a ona w tym czasie zmierzyła mi ciśnienie. To takie tylko wspomnienie sprzed lat. Asystentka kończy badanie, daje mi wydruki, z których nic nie rozumiem. Zakładam ponownie przyłbicę. Po chwili prosi mnie pani doktór. Wchodzę do gabinetu, siadam naprzeciwko niej. Pani doktór na dzień dobry obsztorcowuje mnie za to, że mam przyłbicę a nie maseczkę. Jestem zaskoczona. Odpowiadam, że maseczka utrudnia mi oddech, że ja nie chcę paść na ulicy. Pani doktór kontynuuje wdeptywanie mnie w ziemię. Sama jest w cywilnym ubraniu, nie ma kitla. Mam ochotę wstać, wyjść i żądać zwrotu stu pięćdziesięciu złotych, jakie zapłaciłam za tę wizytę. Nie robię jednak tego. Pani doktór sadza mnie przed tablicą, odczytuję poszczególne rzędy liter. Na lewe oko – to zoperowane – widzę doskonale. Z prawym jest gorzej. Zakrapla mi oczy atropiną, prosi, żeby poczekać pod gabinetem. Po około 15 minutach prosi mnie z powrotem. Wchodzę. Siadam przed aparaturą do badania. Pani doktór mówi, żeby zdjąć „to coś”. Zdejmuję. Kładę na stoliczku obok. No i dopiero teraz tak naprawdę zaczyna się. Mocno już poirytowanym głosem każe mi „to coś” zabrać ze stolika i trzymać w ręku. Tym razem już słyszę, że jestem nieodpowiedzialna, że narażam swoim postępowaniem jej zdrowie i życie. Wynik badania jest dobry. Zaćma w prawym oku się zatrzymała. W lewym oku jest jednak żółta pamka na siatkówce. Mam zrobić badanie OCS, skierowanie na to mam wziąć od lekarza rodzinnego.

Wychodzę z przychodni z poczuciem wdeptania mnie w ziemię. Idę do cukierenki znajdującej się po drugiej stronie ulicy. Muszę jakoś ochłonąć. Odprężam się przy doskonałej kawie i pysznym ciachu truskawkowym. Dzwonię do Ministerstwa Zdrowia. Przedstawiam sytuację. Pytam, czy pani doktór miała prawo tak mnie potraktować. Słyszę w odpowiedzi, że nie miała takiego prawa, że ja postąpiłam zgodnie z obowiązującymi przepisami, które mówią, że mam obowiązek w pomieszczeniach zakrywać nos i usta maseczką, przyłbicą, chustką, szalikiem, częścią odzieży. Poradzono mi napisać skargę do dyrektora kliniki z kopią do Ministerstwa. Podbudowana i zrelaksowana spokojnie kończę kawę, dojadam ciacho, ruszam w kierunku dworca, by powrócić do Warszawy. Idę wolniutkim spacerkiem. Ma swój urok to niewielkie miasto. Oglądam witryny jakże tu licznych małych sklepików. W wielu polskich miastach są tzw. mosty miłości. Legionowo ma stojącą na niewielkim skwerku „ławeczkę zakochanych”. Nieopodal stoi pomnik Charliego Chaplina. Uwagę moją przykuwa stojący na jednej z poprzecznych ulic stary drewniany dom. Podchodzę bliżej. Jest kryty gontem. Po drugiej stronie ulicy wjazd na podwórko z resztkami kocich łbów. Nieco dalej – stary dom za drewnianym płotem. O Mateńko, przecież to są perełki. Dochodzę do dworca. Mam jeszcze sporo czasu do odjazdu pociągu. Wstępuję do saloniku prasowego. Zaopatruję się w dwa czasopisma z wzorami robótek. Kilka z nich przykuwa moją uwagę. Moja ręka w trzymaniu szydełka jeszcze bardzo niewprawna, ale cóż szkodzi spróbować. Lubię „mierzyć siłę na zamiary, nie zamiar podług sił”. Na „tapecie” mam wprawdzie cały czas mój obrus świąteczny, ale cóż dla odmiany porobić coś jeszcze? Przekonałam się już, że takie zajęcie dla rąk bardzo uspokaja, a przy okazji moje „pudełeczko” wzbogaci się o parę rzeczy – lepszych czy gorszych ale wykonanych moimi własnymi rękami.

Dzień wieńczy rozmowa telefoniczna z przyjaciółmi. To jest jednak najlepsze lekarstwo na wszystko.



niedziela, 6 września 2020

Po wczorajszej nawałnicy, podczas której pioruny waliły kanonadą jeden po drugim dziś gnam na cmentarz zobaczyć,czy wszystko jest w porządku z grobem mojej Mamy.

Po wczorajszej nawałnicy, podczas której pioruny waliły kanonadą jeden po drugim dziś gnam na cmentarz zobaczyć,czy wszystko jest w porządku z grobem mojej Mamy. Piękny to cmentarz, któremu niepowtarzalnego uroku dodaje mnogość starych drzew, jednak w czasie takiej pogody serce córki ogarnia niepokój o ten maleńki skrawek ziemi. Mateńka miała dość zawirowań losu za życia. W czasie okupacji sowieckiej na Wileńszczyźnie była więźniarką jednego z najstraszniejszych więzień – w Wilejce. Jako trzynastoletnie dziecko została rozdzielona ze swoją matką a moją babcią, którą zesłano na Syberię a Mamę zostawiono w więzieniu. Była bita podczas przesłuchań, trzy razy stała do rozstrzelania. Po wojnie przeszła koszmar pożegnania ze stronami, w których się urodziła, wychowała, chodziła do szkoły. Wyrzucono ją ze studiów za to, że miała rodziców za granicą. Dziadkowie w wyniku zawirowań wojennych zamieszkali w Anglii. Gdyby wrócili w tamtym czasie do Polski, prawdopodobnie – jako żołnierze wyklęci – skończyliby pod płytami chodnika na Cmentarzu Powązkowskim, lub na tzw. „Łączce”. Kupuję przy bramie cmentarza znicz i wianek z wrzosów. Mama lubiła wrzosy. Przypominały jej ukochane Brzeziszki. Idę z duszą na ramieniu. Co tam zastanę? Tu i ówdzie leżą konary. Uff, co za ulga. Grób Mamy nietknięty. Omiatam go znalezioną gałęzią. Zmiotki już nie ma.

 
Na ten cmentarz nie da się tylko wpaść i zaraz wyjść. Po odejściu od Mamy idę dalej. Grobu Jerzego Duszyńskiego – aktora teatralnego i filmowego, ulubieńca mojej Mamy – nie da się ominąć. Jest tuż przy wejściu do kwatery, w której Mama leży. Po drugiej stronie jest grób Edwarda Dziewońskiego. Nie ulega wątpliwości, że był on jednym z tych ludzi kultury, którzy ułatwiali nam przejście przez okres niezbyt nam przyjazny. Trochę dalej jest kwatera Obrońców Lwowa. Idę Aleją Zasłużonych mając nadzieję, że trafię na grób Piotra Szczepanika. Nie znajduję go. Trafiam natomiast na grób Gustawa Holoubka, Niny Andrycz, Zbigniewa Herberta, Zenona Wiktorczyka, Andrzeja Hiolskiego, oraz na bardzo ciekawy grób „śpiewaka Kaliny”. Spoczywa tu kompozytor Ignacy Marceli Komorowski urodzony w Warszawie w 1824 roku. Komponował m.in. muzykę z motywami folklorystycznymi. Przyjaźnił się między innymi z poetą Teofilem Lenartowiczem, do którego tekstów o tematyce ludowej komponował muzykę. Powstała w ten sposób m.in. znana pieśń „Rosła kalina z liściem szerokim”.

Idę dalej. Zbliżam się do kościoła Św. Karola Boromeusza. Stąd pięć lat temu odprowadzałam w ostatnią drogę tę najbliższą mi osobę. Z wnętrza kościoła płyną dźwięki przecudnej muzyki. Wchodzę. Zostaję. Co za piękne ukoronowanie dnia. 











Grób okradziony z liter.

Grób Krzysztofa Kieślowskiego














 

sobota, 5 września 2020

Tak długo oczekiwany przeze mnie dzień – Narodowe Czytanie.

Tak długo oczekiwany przeze mnie dzień – Narodowe Czytanie. Nie mogę z początku złapać streamingu, a telewizora nie mam. W końcu udaje mi się – przez stronę Prezydenta RP. Przerabiałam „Balladynę” w szkole, widziałam w Teatrze Narodowym z Niną Andrycz jako Balladyną, Alicją Pawlicką jak Aliną, Zygmuntem Kęstowiczem jako Grabcem. Reszty obsady nie pamiętam. Pamiętałam tylko wątek podłości Balladyny. Zapomniałam zupełnie, że są tam takie piękne wątki baśniowe – tak pięknie podane podczas dzisiejszego czytania. Dobrze, że nie widziałam „Balladyny” w inscenizacji Hanuszkiewicza. Nie wyobrażam sobie Goplany wjeżdżającej na motocyklu. 
 
Weekend jest dla mnie okresem słodkiego „nic-nie-muszenia”. Nie sprzątam, nie przeglądam dokumentów i papierów, nie robię przepierki. Muszę tylko ugotować papu. To tak dla mojego zdrowia psychicznego. Niech te dwa dni będą wolne od wszystkiego. Dzisiaj obiadek prosty – też nie wymagający stania przy garach, i lekki. Kluchy z serem i z jagodami. Lekko, tanio, zdrowo – bo i serek i powidła z jagód mojej roboty. 
 
Ukoronowaniem dzisiejszego dnia jest telefon od mojego starego przyjaciela - Jurka. Między nami jest siedemnaście lat różnicy – na jego niekorzyść. Przyjaźniły się nasze matki. Ciocia Krysia – bo tak matkę Jurka nazywałam – była bardzo życiową osobą. Wiedziała, co brać poważnie, a na co nie zwracać uwagi. W chwili, w której się poznały – Jurek był już studentem, ja miałam pięć lat. Pamiętam, jak podczas Wigilii w ich mieszkanku na Piwnej na warszawskim Starym Mieście bawiłam się swoimi prezentami siedząc pod stołem koło krzesła Jurka. Przez te wszystkie lata nic w ich domu się nie zmieniło. Te same meble, ten sam kilim na ścianie, te same obrazy, fotografie, bibeloty. Przyjaźń mojej Mamy i cioci Krysi była tak silna, że obie mówiły, że kiedy odejdzie jedna – druga długo nie wytrzyma. I rzeczywiście. Ciocia Krysia odeszła w listopadzie 2014, Mama w czerwcu 2015. Jurek ma już 85 lat. Jest bardzo schorowany, nie wychodzi już z domu. Dobrze, że jeszcze jest. Dobrze, jak jeszcze są ludzie, którzy nas dzieckiem pamiętają. 
 
© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

piątek, 4 września 2020

Dzień zaczyna się nerwowo.

Dzień zaczyna się nerwowo.
W ubiegłym roku miałam zabieg usunięcia zaćmy z jednego oka. Zabieg udał się znakomicie. 80 procent wzroku przywrócone. Termin na drugie oko miałam wyznaczony na wrzesień – tego roku. Zaczynam się niepokoić, że szpital coś do mnie nie dzwoni. To prywatny szpital w Legionowie, współpracujący z NFZ. Dzwonię w końcu do nich. Nie mają mnie w komputerze na wrzesień. Okazuje się, że w ubiegłym roku przyspieszali terminy zabiegów, a ponieważ ja nie odpowiedziałam – mnie wykreślili w ogóle. Jedyna rzecz jaką mogę zrobić to zdobyć kolejne skierowanie do szpitala. Weź człowieku szukaj teraz okulisty. Konsultacja w tym szpitalu kosztuje 150 złotych. No trudno, zapłacę. Wizytę mam wyznaczoną na 08 września. Patrzę na moje saldo w banku. W porządku, może być. Jutro podejmę pieniądze, bo dzisiaj już w tych nerwach nie mam siły. Idę na obiad do pani Krystyny na Płatniczą. Po drodze słyszę, jak ktoś mnie woła po imieniu. To Małgosia :) Przekapitalna dziewczyna :) Rozmawiamy chwilkę. 15 września jest w ratuszu jakieś spotkanie klubu seniora, Gosia mnie tam ciągnie. Posilam się pyszną jarzynowa i pyzami z mięsem, plus multum surówki. Wracam do domu. Po drodze wstępuję do sklepu charytatywnego na Żeromskiego. Kupuję 6 kryształopodobnych spodeczków i takąż salaterkę. Firma przewozowa Achilles Gdańsk przeprowadzając mnie do Warszawy wytłukła mi część moich rzeczy. Czuję się, jakby zniknęła część mnie, część mojej historii. No cóż, zaczynam nową. Dwa lata temu wracając do Warszawy rozpoczęłam nowe życie, zatem i nową historię zacząć też można. I po raz wtóry Bogu dziękuj za to, że jestem znów blisko przyjaciół, za to, że są Adameczkowie, jest Monika, jest Remek, że jest Hania. Nawet jeżeli codziennie się nie kontaktujemy, to są. Wydziergałam już pierwszą szachownicę mojej serwety. Ok, jest trochę wybrzuszeń, ale już oko cieszą bardzo żywe kolory. Ważne jest, żeby sobie choć trochę radości sprawić. Jeżeli to oznacza, że jest we mnie dziecko – to i tym lepiej. Gorzej, jak to dziecko w nas znika.

W dalszym ciągu robię przepierkę swoich rzeczy. Jak dobrze, że nie mam tego problemu, że nie mam w co się ubrać :) Przeglądam swoje papiery, dokumenty. Oj, nazbierało się tych dupereli przez te dwa i pół roku. 6 grudnia miną trzy lata, jak tu jestem :) 

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

czwartek, 3 września 2020

Dziś w nocy audycja radiowa – gadanie na temat koronawirusa. O

Dziś w nocy audycja radiowa – gadanie na temat koronawirusa. Oczywiście gadka na temat maseczek i konieczności ich noszenia, i że ludzie lekceważą nakazy. Nie wytrzymuję. Dzwonię. Dodzwaniam się od razu. Mówię, że nie wszyscy łamią nakazy, że są tacy ludzie jak ja, którzy nie mogą nosić maseczek ani przyłbicy. Mówię im o rozporządzeniach w Dzienniku Ustaw – o trzech: z 5 kwietnia, z 19 czerwca i z 7 sierpnia. No, groch o ścianę.

Dzień w sumie w porządku. Rano – przepierki. Muszę jednak kupić większą suszarkę. Kupione wczoraj mleko przelewam do bańki. Niech się kisi. Będzie kolejny ser, podzielę się z Hanią. Przeglądam swoje rzeczy. Boże, ile tego się nagromadziło przez te 2,5 roku jak tu mieszkam. Miałam dzisiaj jechać do sklepu koszernego po prawdziwą żydowską chałkę dla siebie i dla Hani. Nic z tego. Do banku wybrałam się późno, tam zeszło mi trochę dłużej bo klient przede mną coś długo załatwiał. Dostaję swoją wypłatę. Teraz trzeba pozałatwiać sprawy przyziemnie, opłacić mieszkanie, popłacić rachunki. Swoim zwyczajem jednak prosto z banku wstępuję do Żabki, kupuję kubek kawy i batonik Prince Polo. Siadam na pobliskiej ławeczce, wypijam kawę, wcinam batonik. Posilam się obiadkiem w Zakątku Azji, wracam do domu przebrać się, bo już ciut zimno, i ruszam do Arkadii. Tam w kantorze wymieniam co trzeba, na poczcie płacę rachunki. Wstępuję do tamtejszego Bliklego – którego tak lubię. Ten kącik Arkadii ma jakiś swój czar. No i cóż, dzień zleciał.

Wieczór w domu. Cichutko gra radyjko. Duduś na moim łóżku. Jest dobrze, jest spokojnie, jest domowo. Ostatni tydzień w ogóle dobry był. Odezwało się do mnie dwóch członków mojej rodziny. Jedna – ze strony Ojca, i dziś – ze strony Mamy – z Wileńszczyzny. Nie jest zły ten facebook :)

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

środa, 2 września 2020

Dni już definitywnie nie letnie. Zamówiłam kalosze, bo nie mam.

Dni już definitywnie nie letnie. Zamówiłam kalosze, bo nie mam. Trzeba już się zainteresować obuwiem jesiennym, bo moje już się nie nadaje. Mój problem to rozmiar – o numer mniejszy od kajaka. Jest już tak smętnie. Nie chce się wstawać z łóżka rano. Jak już się jednak wstanie, to jest dobrze. Śniadanie, danie papu kiciusiowi. Jak dobrze, że jest to malutkie kochane zwierzątko. Porządki w domu – w dalszym ciągu przepierki. Trzeba w końcu kupić jakąś serwantkę i pokazać tę piękną porcelanę po Mamie.

Od paru dni chałupa drży w posadach. Podobno w budynku pojawiły się pluskwy. Było nawet spotkanie na ten temat, a bardziej nawet raczej gadanie jednej baby. Zamęt sieje niepotrzebny. Podobno wywieszała kartki z zawiadomieniami na klatce schodowej i podobno były zrywane. Nie wiem, jak wykoncypowała, że kartki zrywała nasza gospodyni. Dziś w każdym razie nasza spółdzielnia wywiesiła w odpowiedzi zawiadomienie, że wspólne części budynku były dezynfekowane w lipcu, i że następna dezynfekcja będzie przeprowadzona 9 września. Muszę jednak kupić środki w celu zapobieżenia wprowadzania się tych istotek do mnie.

Pogoda nie nastraja do wychodzenia z domu. Muszę jednak wyjść po zwykłe zakupy. Widzę na słupie ogłoszeniowym te cholerne koronawirusowate plakaty. Kiedy to cholerstwo naprawdę się skończy? Nie mówię o samej pandemii, ale o tym cholernym rzucaniu się w oczy, o tym odbieraniu nam prawa do normalnego życia, do chodzenia bez maseczek i bez tych cholernych przyłbic. Staram się nie poddawać smętnym myślom, ale… no, może pogoda taka. Planowałam iść na Narodowe Czytanie w tę sobotę. W związku z pandemią jednak są obostrzenia. Trzeba mieć oświadczenie o swoim stanie zdrowia, na którym podaje się swój numer telefonu. Ma to służyć takiemu celowi, że jeżeli ktoś na tej imprezie zachoruje – my wszyscy pójdziemy na kwarantannę. Nie będę więc nic ryzykować. Nie mam ochoty na przymusowe siedzenie w domu. Coś nam jednak zdezorganizowało życie.

Jakoś mi jednak dobrze jest w domu pomimo tego rozgardiaszu, jaki teraz zrobiłam. Moje sprawy się układają.

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020