Wspomnień czar

środa, 30 września 2020

Chyba zdrowieję

Powoli bo powoli ale lekarstwa zapisane mi przez moją panią doktór zaczynają działać. Jestem przy przedostatnim antybiotyku. Dziś w nocy chyba było jakieś przesilenie, ale dałam w końcu radę. Muzyka z radia – taka piękna, spokojna – koiła nerwy. Calusieńką noc leżał na mnie Duduś. Kilka razy siadałam na kanapie opierając się o jej oparcie, gdyż wtedy oddychanie było o wiele łatwiejsze. Nawet wtedy Duduś ładował mi się na kolana i całą siłą tulił mi się do piersi włączając jednocześnie na cały regulator ruski traktor na luzie. Dziś rano natomiast zwinął mi się w kłębuszek tuż przy moim boku w nosku mając to, że ja muszę wstać i zjeść przed przyjęciem lekarstwa. W końcu dał się przekonać. Zakupy mam zrobione. Skorzystałam z dobrodziejstwa bliskości sklepiku spożywczego mieszczącego się w odległości 100 metrów od mojego domu – nie najtańszego wprawdzie, ale zaopatrzonego w podstawowe produkty. Wcinam banany, nie gardzę również pomidorami. Dzisiaj powinnam iść po moją dawkę mleka, ale świat się nie zawali, jeżeli raz nie pójdę. Odpoczynek przede wszystkim.

Najgorsze w tym wszystkim jest dla mnie to, że w zalewie tego, co się teraz wokół nas dzieje - gubimy się w tym wszystkim. Kto wie. Może gdybym od razu zasięgnęła teleporady i poszła do mojej pani doktór – byłabym już zdrowa. Nic to chyba, że nie była uprzejma. Ważniejsze jest dla mnie to, że pomogła.

 

sobota, 26 września 2020

Lekarstwa pomogły, i to jest chyba na teraz najważniejsze.

 

Lekarstwa pomogły, i to jest chyba na teraz najważniejsze. Po raz pierwszy od wielu dni budzę się dziś rano bez bólu w płucu. Leżę sobie leniwie trochę się rozkoszując tym brakiem bólu. Jakaż to prawdziwa rozkosz tak móc sobie spokojnie normalnie oddychać.

Za długo jednak leżeć nie mogę. Muszę kupić dla siebie pewną rzecz w aptece, dla Dudusia żwirek i dla siebie pieczywko, bo wszystko inne już mam. Ubieram się, schodzę do apteki koło swojego domu – Dr. Max na ulicy Daniłowskiego. Mam twarz osłoniętą przyłbicą. Wchodzę do środka. Przy okienku obsługiwana jest jedna osoba. Staję w odległości o wiele większej niż ta przepisowa – 2 metry. Wraca niestety kaszel – nie tak już uporczywy, jak jeszcze wczoraj. Pani magister – młoda osoba – prosi mnie, bym wyszła i zaczekała na zewnątrz. Odmawiam. Mówię, że zachowuję wszystkie zasady, i że ona nie ma prawa mnie wypraszać. Kupuję potrzebną mi rzecz. Jestem jednak osłabiona – pocę się. Ruszam naprzeciwko ulicy po żwirek dla Dudusia i pieczywo dla siebie. Sklep zamknięty, i podobno pobliski Megasam również. No cóż, wsiadam w tramwaj i ruszam do Oszołoma (czyt. Auchan). Ten na pewno będzie otwarty. Jest otwarty. Kupuję co trzeba, plus na stoisku ulicznym trochę kartofli i trochę jabłek. Wracam do domu. Wołowinka na gulasz już się od wczoraj zamarynowała w ziołach prowansalskich, już gotowa do smażenia i do gotowania.

Jesień już powolutku ale coraz wyraźniej zaczyna barwić liście drzew na złoto. Świat jest taki piękny, a za parę tygodni nasza piękna złota polska rozgości się na dobre :) Jutro dzień leniuchowania. Należy mi się :)

 


 

czwartek, 24 września 2020

W jakim ja kraju żyję?

Męczy mnie nadal kaszel, od którego już boli płuco. Decyduję się zatem skorzystać z teleporady. Pani doktór oddzwania. Mówię, co mi dolega. Podaję temperaturę – 36,7. Podaję wynik pomiaru ciśnienia krwi. Informuję ją, że byłam tydzień temu prywatnie u lekarza, podaję jej leki, jakie mi zalecił. Pani doktór prosi mnie o przyjście do przychodni na godzinę 14:15. Przyznaję, że oblatuje mnie cykoria. A nuż jednak…? Proszę Mamę o wsparcie, choć nie muszę. Biorę do torebki różaniec z Ostrej Bramy. Dochodzę do przychodni. Czekam pod przychodnią pod drzwiami. Pani doktór wychodzi do mnie – opatulona fizeliną. Stosując się do zalecenia – mam na twarzy maseczkę. Prosi, żeby niczego nie dotykać. Bezwiednie jednak dotknęłam oparcia krzesła. Podniesiony głos pani doktór: „Mówiłam, żeby niczego nie dotykać. Teraz ja będę musiała wszystko po pani zdezynfekować. TU – na kozetkę!” Siadam. Posłusznie rozbieram się. Pani doktór osłuchuje stetoskopem. Zaczynam pokasływać. Pani doktór prosi, żeby nie kasłać, bo wydzielina z kaszlu najbardziej zaraża. Zaczynam się zastanawiać, gdzie tak naprawdę ja w tej chwili jestem. Przypominam sobie, jak wiele lat temu musiałam chodzić do ortopedy na zastrzyki w staw kolanowy – bolesne jak wszyscy diabli. Pani doktór w czasie robienia mi zastrzyku mówiła do mnie na różne tematy. Ona ręką zadawała mi ból, a słowami łagodziła odwracając moją uwagę. Dzisiaj na szczęście okazuje się, że jednak nie mam covida. Pani doktór zmienia mi lekarstwa. Niestety kłania się antybiotyk - taki do brania raz dziennie o tej samej porze. Nie muszę na szczęście leżeć.

Idę do apteki. Wykupuję lekarstwa. Proszę o wodę, bym mogła od razu przyjąć antybiotyk. Niestety, z powodu pandemii wody nie ma. Pani magister mówi mi, że tuż obok jest Żabka. I tego już zupełnie nie rozumiem. Czy naprawdę tak trudno jest podać tej niemłodej już kobiecie zwykłą wodę w papierowym kubeczku? Żabka jest 250 metrów dalej. Ładne mi „tuż obok”. Wracam do domu, zażywam już antybiotyk. Kaszel jeszcze jest, ale już nie tak uporczywy, i ból w płucu już zniknął. Zastanawiam się jednak, w jakim to ja kraju żyję.

 

Wczoraj porobiłam niezbędne zakupy: mleko i trochę warzyw i owoców. Dobrze, że mi się już chce. Jenak nie byłam w stanie nic napisać. Po prostu na kanapę i spać. Dużo śpię. Dziś o 04:30 budzi mnie bardzo bolesny skurcz w nodze. No trudno, trzeba wstać, dojść do łazienki i dać nogę pod bardzo ciepły strumień wody. Pomaga. Zasypiam.

Bardzo zaniedbałam mieszkanie. Staram się powolutku jakoś sobie z tym radzić – codziennie zrobić coś choćby niewielkiego. Dzisiaj idę do apteki po gazę do zrobienia serka. Idę potem na spacer – taki koło domu, ale coraz już dłuższy. Pogoda jest piękna. Jest cieplutko. Idę zatem na sąsiednie podwórko – trochę dalej od domu. Siadam na ławeczce pod dębem. Powietrze pachnie tak cudnie. Trafiam na ptasią awanturę w koronach drzew. Piękną okolicę dał mi Bóg do zamieszkania.

Wracam do domu. Szybko przygotowuję sobie skromniutki obiadek. Porcyjka mała, ale pożywna: mięso kurze, kilka ziemniaków, kilka różyczek brokuł. Chwytam jeszcze za robótkę. Niewiele jeszcze robię: czasem po kilka rządków, czasem po kilka oczek. Ale ważne, że już się chce. Morzy mnie sen. Kładę się. Zasypiam. Mam cudowny sen: jest w nim moja Mama. Nie wiedzę Jej, ni nie słyszę, ale wiem, że jest. Wokół cudna pogoda, jasno, błękity i zielenie.

poniedziałek, 21 września 2020

Powolutku powolutku jest coraz lepiej.

Powolutku powolutku jest coraz lepiej. Jeszcze słabiutka, ale już się nie pokładam. Gorączki nie ma. Próbuję coś niecoś robić w domu, ale bardzo powoli. Szybkich ruchów nie mogę wykonywać. Nie ma mowy o długich rozmowach telefonicznych. Gotuję sobie udko kurze, ale jednak wychodzę do Zakątka Azji na tę pyszną zupkę. Siedzę na zewnątrz, chcę się jeszcze nacieszyć powietrzem. Nieopodal stoi matka z małą córeczką. Dziewczynka – blondyneczka – ćwiczy robienie gwiazdy, potem mostki, potem znów gwiazdy. Przyjemnie na nią popatrzeć. Zamieniam z nimi parę słów. Matka – urocza, dziewczynka – taka, jakie dziewięcioletnie dziecko powinno być.

Dzwoni Marysia – przyjaciółka z podstawówki. Jednak gadamy. Chce się ze mną wybrać jak już wyzdrowieję do domu Krystyny Sienkiewicz na ulicę Płatniczą – tam, gdzie płoną gazowe latarnie. Oj, chętnie, tylko niech nabiorę sił. Wstaję, idę się przejść. Dziś dystans trochę dłuższy. Staram się codziennie go sobie stopniowo wydłużać. Nie wolno mi się poddawać. Chcę żyć. Jutro dystans będzie o wiele większy, bo trzeba iść po moją tygodniową dawkę mleka.

3 października ślub mojej kuzyneczki. Z powodu pandemii – bez wesela. Bardzo rozsądnie. Mają się już poza tym zacząć zajęcia z kreatywnego pisania w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich. No i 20 października promujemy ze Stowarzyszeniem Autorów Polskich naszą antologię „Klinika strachu”, której jestem jednym z autorów. Niech Bozia tylko da w pełni wyzdrowieć. A póki co – kilka migawek z witającej nas dzisiaj złotej polskiej jesieni :) 


 






Samopoczucie niepandemicznej dzisiaj o wiele lepsze.

Samopoczucie niepandemicznej dzisiaj o wiele lepsze. Widzę jednak, że muszę zmienić dietę. Do restauracyjki zatem idę na niezłą zupkę chińską. Zorientowawszy się, że zapomniałam przyłbicy – wchodzę do sklepu zielarskiego po jednorazową maseczkę. Zauważam przy okazji rzecz, która bardzo mi się spodobała: lampionik z drewna sosnowego. Ręczna robota polskiego artysty. Kosztuje całe 20 złotych. Kupuję. A co!!! W sklepie mięsnym kupuję udka kurze, trochę polędwicy, trochę żółtego sera, bułkę pszenną. Jakoś teraz po prostu nie toleruję pieczywa gruboziarnistego. W warzywniaku zaopatruję się w kilka ziemniaków, pomidorki. Postanawiam spróbować trochę się przejść. Wczoraj dałam radę zrobić zaledwie parę kroków. Dzisiaj – o szczęśliwości – udaje mi się pokonać większy dystans. Boże, jakie to wspaniałe uczucie :) Jak wszystko cieszy :) Dziś szydełkuję :) I dziś jest jeden z tych dni, w których cieszę się swoim malutkim bo malutkim ale spokojnym kątkiem :)

niedziela, 20 września 2020

No, i chyba Mateńka do mnie sfrunęła. Dziś gorączka opadła, ciśnienie też. Mniej leżę, trochę się krzątam po mieszkaniu. Wychodzę jeszcze do restauracyjki, posilam się. Po jedzeniu postanawiam zrobić sobie mały spacer. Oj, jest ciężko. Szybko się męczę, przystaję, nawet przysiadam na ławeczce pod wiatą. No cóż, sądząc z fury leków jaką dostałam to infekcja jest niemała. No, ale dobrze, że to nie covid. Wracam do domu, kładę się. Duduś cały czas przy mnie – ma w nosie dystans społeczny. Opiekuje się kocina jak tylko umie :)


 

sobota, 19 września 2020

Wspomnienie o Mamie

Samopoczucie takie sobie. Wychodzę do azjatyckiej restauracyjki gdyż nie mam jeszcze siły stać przy garach. Posilam się schabowym i dużą ilością surówki.

Przypomina mi się pewne zdarzenie sprzed lat. Jest rok dwa tysiące któryś. Za parę dni jest Wigilia Bożego Narodzenia. Przylatuje z Nowego Jorku moja Mama. W przeddzień Jej przylotu dopada mnie choróbsko. Temperatura 39 stopni. Wiadomo już, że na lotnisko nie pojadę. Dzwonię do najbliższej przyjaciółki mojej Mamy z prośbą, żeby spotkała ją na lotnisku. Nie może. Na drugi dzień dzwonię na lotnisko, podaję nazwisko Mamy, nazwę linii i numer rejsu, proszę, żeby zawiadomiono Mamę, że nie przyjadę. Mijają dwie godziny, ja stoję w kuchni gotując sobie wodę na herbatę. Spoglądam przez okno na ulicę – o mój Boże! Podjeżdża taksówka, zatrzymuje się tuż przed domem. MAMAAAA!!!! Widzę, jak wychodzi z taksówki, widzę Jej kochaną siwą głowę! Boże, jaki to cudny widok! Witamy się. Mama każe się kłaść, przygotowuje śniadanie. Tak sobie myślę – niechby dziś sfrunęła do mnie z wysokiego nieba.

czwartek, 17 września 2020

Wizyta u lekarza

No, dziś Niepandemiczna jest ciut bardziej pandemiczna. To cholerstwo jednak dotyka nas wszystkich, bo nawet, jeżeli nie chorujemy to się zwyczajnie boimy. Dziś budzę się o 4:30 rano i już nie śpię. Kaszel, głowa boli jak cholera. Postanawiam jednak nie czekać z wizytą prywatną u lekarza. O godzinie 7 rano dzwonię do kliniki Alfa na ulicy Ordynackiej. Wyznaczają mi wizytę na godz. 16:30. Patrzę, ile mam pieniędzy w domu 400 złotych. No, może być krucho, bo i za wizytę trzeba zapłacić 160 złotych, i ew. lekarstwa wykupić, no i przy okazji zakupy zrobić na kilka dni. A co dalej? Ponieważ nie loguję się do banku przez internet, gdyż podejrzewam, że miałam hackera, wolę być ostrożna, i dzwonię do infolinii banku. Tak, są pieniądze, wystarczy. Nie muszę się martwić. Ponieważ czuję się bardzo słabo i nie chcę iść do odległego przystanku autobusowego, zamawiam z wyprzedzeniem taksówkę. Głowa nadal boli, ale nie biorę na to nic, by nie zmylić lekarza.

Godzina 16:06 – jestem w recepcji kliniki. Mierzą mi temperaturę. 36,7. Dają do wypełnienia ankietę. Pytania są m.in. czy byłam w ciągu ostatnich dwóch tygodni za granicą, czy zetknęłam się z osobą chorą na covid, i różne inne. Na wszystkie odpowiadam „nie”. Ale ostatnie pytanie jest, czy mam któryś z wymienionych symptomów: kaszel, ból gardła, ból głowy, ból mięśni. Zakreślam kaszel i ból głowy. Rejestratorka odpowiada, że w takim razie, jeżeli mam choć jeden z objawów – nie mogą mnie przyjąć. O Matko, jestem zaskoczona. Pytam ją „To gdzie ja mam szukać pomocy?” Odpowiada mi, żebym w takim razie poszła zrobić sobie test na covid. O Matko! Zastanawiam się, czy nie pójść do innej przychodni prywatnej, ale po pierwsze – nie mam siły łazić i szukać, a po drugie – jak wpiszę że nie mam żadnych objawów, to po co ja przyszłam? I jeszcze dopiero mnie lekarz obsztorcuje, że nakłamałam w ankiecie, i będzie miał rację. Zaczynam błagać rejestratorkę, żeby jednak przyjęli. Rejestratorka dzwoni do lekarza i pyta, czy przyjmie pacjentkę z kaszlem i bólem głowy. Lekarz odpowiada, że przyjmie. Oddycham z ulgą, idę do gabinetu. Oczywiście cały czas mam na sobie przyłbicę. Lekarz – starszy pan, i już na pierwszy rzut oka widać, że bardzo kontaktowy. Mówię mu, z czym przychodzę. Każe się rozebrać, przyłbicę również ściągnąć. Zagląda do gardła. Bada stetoskopem – dokładnie, nawet pod pachami. Stwierdza bardzo przyśpieszone bicie serca. Bada ciśnienie. Bardzo podwyższone. No nic dziwnego chyba, po takiej rozmowie w rejestracji… Diagnoza – infekcja górnych dróg oddechowych. NIE COVID! Uff, co za ulga, bo jednak trochę się bałam. Może to ten strach właśnie spowodował to podwyższone ciśnienie, a może to ta cała sytuacja, w której jesteśmy faszerowani różnymi wiadomościami? Jednak to wszystko wpływa na psychikę. Po wizycie wstępuję do apteki, wykupuję lekarstwa. Nie antybiotyki. Czuję się już na tyle wyluzowana, że żartuję z farmaceutką. Oj, fura leków, i faszerowanie się nimi będzie moją aktywnością przez parę dni. Po powrocie do domu kładę się. Kocina od razu ładuje mi się całym swym ciężarem na pierś. Zmieniam pozycję, kładę się na bok – on ładuje się na bok również :) Oj, najlepsze to moje lekarstwo chyba na wszystko :) Cichutka muzyka z radia obniża mi ciśnienie. Za oknem piękny widok świateł zapalonych w oknach bielańskich bloków. Może jutro podejmę swoją robótkę. Będzie dobrze :)

 


 

Dzień smutny dla nas – Polaków – zwłaszcza pochodzących z Kresów, i ich potomków.

 

Dzień smutny dla nas – Polaków – zwłaszcza pochodzących z Kresów, i ich potomków. My po prostu pamiętamy. Moja Mama bardziej od 1 przeżywała rocznicę 17 września. Miałam Jej na grobie wyryć „Więźniarka więzienia w Wilejce”, ale zmieniłam zdanie. Nie chciałam, żeby ten koszmar ciągnął się za nią po śmierci. Wtedy tak naprawdę rozpadł się Jej dom. Planowałam pójść na warszawski Muranów do Pomnika Pomordowanych na Wschodzie. Nic z tego. Słabe samopoczucie nie odpuszcza, choć drapanie w gardle przeszło. Nic dzisiaj nie poczytałam, nic nie dziergałam. Większość dnia spędziłam w ramionach morfeusza. Męczy mnie to, bo nie lubię braku produktywności. Nawet cieszenie oczu widokiem nieba z mojego balkonu dziś nie miało miejsca. Całe szczęście, że zmusiłam się do wyjścia wczoraj do swoich spraw i porobiłam zakupy. Wiem, mam przyjaciół i rodzinę, ale nie jestem hrabiną, której wszystko się należy. Tę niezależność chyba wpoiła mi moja Matka. Z rzeczy mniej potrzebnych wczoraj tylko kupiłam trzy motki włóczki na jakąś fajną chustę, i kłębuszek cieniowanego kordonka. Nie planuję bowiem leniuchować zbyt długo, tym bardziej, że moje książki czekają, żeby je wziąć do ręki i cieszyć nimi serce i duszę. To świństwo przeszkadza mi trochę w stawianiu czoła tym wszystkim zastraszających nas wiadomościom. Trzymają mnie rozmowy z przyjaciółką i fakt, że mogę liczyć na rodzinę.

środa, 16 września 2020

Moja aktywność dzisiaj ogranicza się do załatwiania spraw podstawowych, oraz do leżnia jutro w łóżku, do czytania, do robótek. Wykręcona wiele lat temu ręka znów się odezwała. Do godziny 12 w południe bolała jak wszyscy diabli, nie byłam w stanie nią ruszyć nawet na milimetr. Musiałam pomagać drugą – zdrową ręką. Ponadto przyplątało się jeszcze lekkie bo lekkie ale jednak drapanie w gardle. Temperatura rano – 36,7, teraz o 20:00 - 37.6. Może dlatego, że jednak musiałam coś niecoś przytargać, jak np. moją tygodniową dawkę mleka, podstawowe zakupy – włączając w to żwirek dla kota – ciężki bardzo. Może to i stres związany z tymi ogłupiającymi nas informacjami a raczej dezinformacjami. Może to fakt, że nic po mnie nie spływa jak po kaczce, że ja reaguję, dzwonię, pytam, dowiaduję się. Te ogłupiające zmiany przepisów co do noszenia maseczek… Zadzwoniłam dziś do Ministerstwa Zdrowia. Mój rozmówca bardzo szczegółowo powiedział mi, jakie przepisy obowiązywały, kiedy i ile razy zostały zmienione. Skończyło się na tym, że on sam nie kuma tego do końca, i że tu panuje absolutny galimatias. Nie wykluczone, że wierchuszka to robi celowo. A może ta moja dociekliwość to moje przekleństwo? Z przyjemniejszych rzeczy: kończę czytać „Prawiek” Olgi Tokarczuk. Rozstanę się z bohaterami tej książki z żalem. Oni i piękne opisy wrosły mi w serce. Nie wykluczone, że pokuszę się o napisanie recenzji. Już sobie wyłożyłam natomiast kolejne dwie książki do przeczytania: „A lasy wiecznie śouewahą” pióra Trygve Gulbranssena – o życiu na wsi w dziewiętnastowiecznej Norwegii, i „Wyspa” pióra islandzkiej pisarki Sigridur Hagalin Bjornsdottir – o życiu w Islandii . Ta ostatnia pozycja to wizja, która właśnie się spełniła, i która nas teraz otacza. Zafascynował mnie wywiad z panią Bjornsdottir przeprowadzony parę miesięcy temu on-line przez Wydawnictwo Literackie. Nie mam zamiaru czytać obydwu naraz. Ja chcę książkę przeżywać, odczuć, a nie czytać po łebkach. Chce mi się czytać, chce mi się dziergać, zatem może jeszcze nie jest źle. Jeżeli jednak drapanie w gardle nie przejdzie – idę do lekarza prywatnie, gdyż nie mam ochoty ani na teleporadę, ani na wymazywanie mi różnych świństw. A niebo dziś – moje, bielańskie - takie piękne :)

Moja aktywność dzisiaj ogranicza się do załatwiania spraw podstawowych, oraz do leżnia jutro w łóżku, do czytania, do robótek. Wykręcona wiele lat temu ręka znów się odezwała. Do godziny 12 w południe bolała jak wszyscy diabli, nie byłam w stanie nią ruszyć nawet na milimetr. Musiałam pomagać drugą – zdrową ręką. Ponadto przyplątało się jeszcze lekkie bo lekkie ale jednak drapanie w gardle. Temperatura rano – 36,7, teraz o 20:00 - 37.6. Może dlatego, że jednak musiałam coś niecoś przytargać, jak np. moją tygodniową dawkę mleka, podstawowe zakupy – włączając w to żwirek dla kota – ciężki bardzo. Może to i stres związany z tymi ogłupiającymi nas informacjami a raczej dezinformacjami. Może to fakt, że nic po mnie nie spływa jak po kaczce, że ja reaguję, dzwonię, pytam, dowiaduję się. Te ogłupiające zmiany przepisów co do noszenia maseczek… Zadzwoniłam dziś do Ministerstwa Zdrowia. Mój rozmówca bardzo szczegółowo powiedział mi, jakie przepisy obowiązywały, kiedy i ile razy zostały zmienione. Skończyło się na tym, że on sam nie kuma tego do końca, i że tu panuje absolutny galimatias. Nie wykluczone, że wierchuszka to robi celowo. A może ta moja dociekliwość to moje przekleństwo?

Z przyjemniejszych rzeczy: kończę czytać „Prawiek” Olgi Tokarczuk. Rozstanę się z bohaterami tej książki z żalem. Oni i piękne opisy wrosły mi w serce. Nie wykluczone, że pokuszę się o napisanie recenzji. Już sobie wyłożyłam natomiast kolejne dwie książki do przeczytania: „A lasy wiecznie śouewahą” pióra Trygve Gulbranssena – o życiu na wsi w dziewiętnastowiecznej Norwegii, i „Wyspa” pióra islandzkiej pisarki Sigridur Hagalin Bjornsdottir – o życiu w Islandii . Ta ostatnia pozycja to wizja, która właśnie się spełniła, i która nas teraz otacza. Zafascynował mnie wywiad z panią Bjornsdottir przeprowadzony parę miesięcy temu on-line przez Wydawnictwo Literackie. Nie mam zamiaru czytać obydwu naraz. Ja chcę książkę przeżywać, odczuć, a nie czytać po łebkach. Chce mi się czytać, chce mi się dziergać, zatem może jeszcze nie jest źle.

Jeżeli jednak drapanie w gardle nie przejdzie – idę do lekarza prywatnie, gdyż nie mam ochoty ani na teleporadę, ani na wymazywanie mi różnych świństw.

A niebo dziś – moje, bielańskie - takie piękne :)

poniedziałek, 14 września 2020

 

Jakoś nic szczególnego dzisiaj się nie wydarzyło. Na dworze ładne słoneczko, cieplutko. Pochłaniają mnie sprawy domowe. Znów robię kolejny serek. Sięgam do zamrażalnika, gdzie mam kadłuby do ugotowania rosołku. Tak moja Mateńka robiła – gotowała rosół na kadłubach dorzucając oczywiście udka kurze. Tak robię i ja, i tak robić będę. Dziergam dalej swoją serwetę czerwono-zieloną ze złotymi brzegami. Ot, po prostu zwyczajny dzień :)

sobota, 12 września 2020

Pożegnanie z Jadzią

Spokojny wieczór w domu. Właśnie wróciłam z pożegnania przyjaciółki, która w najbliższy wtorek wraca do swojego rodzinnego miasta – do Łodzi. Z radyjka dobiegają cichutkie dźwięki muzyki Chopina. Duduś zwinięty w kłębuszek leży na kanapie. Obok mnie kolorowe moteczki kordonków, rozpoczęta robótka z wbitym w nią szydełkiem. Jest trochę smutno. Z Jadzią poznałyśmy się… zaraz, zaraz, ile to lat temu? Oj, nieważne. Jedno jest pewne. Było to na jednym ze spotkań Stowarzyszenia Świata Pracy Labor przy kościele Św. Józefa Oblubieńca w Warszawie. Spotykały się tam osoby poszukujące pracy. Wymienialiśmy się informacjami kto poszukuje pracownika, rozmawialiśmy, wzajemnie żeśmy się wspierali, zaprzyjaźniliśmy się. Spotykaliśmy się we wtorki. Nazwaliśmy te nasze spotkania „wtorki Laborki”. Bardzo nam te spotkania pomogły. Uwierzyliśmy w siebie. Część nas znalazła zatrudnienie, inni pozakładali firmy razem z kolegami z Laboru lub zatrudniając ich. Stowarzyszenie przestało istnieć, ale zawarte tam przyjaźnie przetrwały. Tak właśnie było z przyjaźnią z Jadzią. Jadzia była przy mnie w chwilach dobrych i w chwilach złych. Była przy mnie, kiedy przeżywałam rozterki sercowe związane z rozstaniem z mężczyzną, była przy mnie w dniu śmierci mojej Matki. Kiedy przeprowadzałam się z Warszawy do Gdańska i pociąg mój ruszył z Dworca Centralnego, Jadzia – stojąc na peronie – przeżegnała mnie znakiem krzyża. We wtorek ona odjeżdża. Jadę do niej. Zawożę jej dawno obiecaną szczepkę geranium. Biorę walizkę, bo Jadzia daje mi słoiki na moje przetwory oraz do nadawania im nowego życia w formie lampionów. Pijemy herbatkę, jemy ciacho, opowiadamy, wspominamy. Chętnie bym posiedziała dłużej, ale na dworze już ciemno, a przede mną daleka droga. W końcu pakuję słowniki do walizki. Żegnamy się. Wychodzę. Jadzia jeszcze dogania mnie przed domem – w ostatniej chwili daje mi puszkę jedzenia dla Dudusia. To po jej Filusiu, który miesiąc temu umarł jej na rękach. Tak, umarł. W moim mniemaniu bowiem zwierzaki, które są członkami rodziny – umierają.

Podążam ulicą Saską ku Rondzie Waszyngtona, gdzie zaczekam na tramwaj 22 by dojechać do domu. Zaczyna mi się trochę kręcić w głowie. Przystają. Jak dobrze, że walizka jest z tych nowych – na czterech kółkach z wyciąganą rączką. Można się na niej oprzeć.

Jest jakoś nostalgicznie. Odjeżdża prawdziwa przyjaciółka – tak naprawdę to jedna z niewielu.

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020


 

czwartek, 10 września 2020

Odbieram buty.

Tydzień temu zamówiłam w internetowym Media Expert kalosze. Dostawa do Media Expert na Wiatracznej. Wreszcie dzisiaj przyszło zawiadomienie, że są do odebrania. No cóż, odwalam dzisiaj kawał drogi. Idę najpierw do pasmanterii po dodatkowy kordonek, potem po odbiór moich butów na Grzybowską. Właściciel pyta, czy chcę jeszcze raz przymierzyć. Nie, po co! Przecież noga mi nie urosła. Płacę, biorę. Jeszcze tylko kilka miłych słów i wio – na Wiatraczną. Wchodzę do sklepu, podchodzę do punktu odbioru zamówień. Po paru minutach wynoszą mi moje kalosze – ot po prostu tak, bez żadnego opakowania, bez pudełka, bez niczego. Wstyd.

Czuję się trochę osłabiona. Siadam w pobliskim McDonaldzie. Nie mam siły stać po powrocie przy garach. Taszczę się z tobołami na przystanek. Dojeżdżam w końcu do domu. Wysiadam z tramwaju i… zawrót głowy jak cholera, ale taki maksymalny. Młoda dziewczyna pomaga mi przejść przez ulicę. Dochodzę bezpiecznie do domu. W domu oglądam kalosze. Owszem, rozmair 42 ale kalosze są męskie. Cholera jasna.



 

Na Placu Grzybowskim

Potrzebuję nowe buty – jesienne i zimowe. Moje jesienne już się rozpadają, są nie do naprawienia. Jadę zatem na ulicę Grzybowską do tak dobrze znanego mi miejsca – sklepu z obuwiem o dużych rozmiarach. Są drodzy, ale obuwie kupione u nich służy mi przez lata. Wsiadam w tramwaj 33, zakładam tę cholerną półprzyłbicę. Wysiadam na przystanku „Królewska”. Zahaczam o mój ukochany Plac Grzybowski. Z naszego Teatru – kupa gruzu. No cóż… Podążam w kierunku sklepu, w którym zawsze kupowałam buty. JEST! Wchodzę. Pytam o obuwie jesienne. Dostawa ma być pod koniec września, ale jest jeszcze parę par z poprzedniej jesieni. Właściciel pokazuje mi pierwszą, która akurat stoi tuż przed nim. Są czarne. Tanie nie są. Przymierzam. O Mateńko! Jakby na mnie szyte. Pasują do stopy idealnie. Robię parę kroków po sklepie. Chodzi mi się w nich jak po chmurkach. Są mięciusieńkie. Nie chce się ich zdejmować. No, ale muszę zdjąć. Nie wzięłam ze sobą pieniędzy, albowiem chciałam się tylko zorientować, czy są i przygotować się na cenę. Proszę właściciela, żeby mi je zostawił do następnego dnia. Zgadza się. Niejedną parę już u niego kupiłam, wie zatem, że go nie wystawię do wiatru. Szczęśliwa wracam do domu. Po drodze jednak jeszcze zbaczam, cieszę oczy widokiem nocnego już Placu Grzybowskiego.

poniedziałek, 7 września 2020

Niepandemiczna jest dziś ciut bardziej pandemiczna.

 

Niepandemiczna jest dziś ciut bardziej pandemiczna pomimo swoich najszczerszych chęci. Będzie jednak dziś również ciut wspomnieniowo. Umówiona wizyta w Legionowie w klinice – wstępna do mojego zabiegu usunięcia zaćmy w drugim oku. W pierwszym miałam ją już usuniętą w ubiegłym roku w tejże klinice. Jest pięknie – na to jedno oko widzę doskonale. Kontrolna wizyta po tamtym zabiegu rok temu wykazała, że mam przywrócone w tym oku osiemdziesiąt procent wzroku. I faktycznie. Przed zabiegiem skończyłam rysować pewien obrazek – magnolię. Starannie go wygładziłam, zadowolona z końcowego efektu odłożyłam go do oprawienia. Po zabiegu wzięłam go do ręki, i – Matko Boska! Widać maźnięcia kredką (akwarelową) – nawet i tam, gdzie powinna być gładź :) A to mnie szpital urządził! :) Nie omieszkałam im o tym powiedzieć po kolejnej wizycie kontrolnej :) To wszystko przypomina mi się podczas oczekiwania pod gabinetem na umówioną wizytę. Prosi mnie najpierw asystentka – przeurocze młode dziewczę. Mam cały czas na twarzy przyłbicę, którą na ten czas zdejmuję. Asystentka robi mi wstępne badania – również ciśnienia w oczach. Fajnie to teraz robią, choć do przyjemności to nie należy. Przypomina mi się przy okazji jak to przed laty pracując jeszcze w Marriotcie przechodziłam badanie. Pani doktór kazała mi się położyć by mogła mi zbadać ciśnienie. Wykonałam polecenie, ale kiedy zobaczyłam w ręku pani doktór maleńki gadżet z czymś, co wyglądało na szpikulec – zaczęłam ją przekonywać, że ja się doskonale czuję i to badanie wcale nie jest mi potrzebne. Nie trafiały do mnie jej tłumaczenia. W pewnym momencie pani doktór powiedziała mi, że coś zauważyła w moich nogach i prosi, żebym najpierw jedną, a potem drugą uniosła lekko w górę – o 15 centymetrów, bo coś ją zaniepokoiło. Polecenie wykonałam. Zapytałam ją, po co to było jej potrzebne. Odpowiedziała, że ja się skupiłam na nogach a ona w tym czasie zmierzyła mi ciśnienie. To takie tylko wspomnienie sprzed lat. Asystentka kończy badanie, daje mi wydruki, z których nic nie rozumiem. Zakładam ponownie przyłbicę. Po chwili prosi mnie pani doktór. Wchodzę do gabinetu, siadam naprzeciwko niej. Pani doktór na dzień dobry obsztorcowuje mnie za to, że mam przyłbicę a nie maseczkę. Jestem zaskoczona. Odpowiadam, że maseczka utrudnia mi oddech, że ja nie chcę paść na ulicy. Pani doktór kontynuuje wdeptywanie mnie w ziemię. Sama jest w cywilnym ubraniu, nie ma kitla. Mam ochotę wstać, wyjść i żądać zwrotu stu pięćdziesięciu złotych, jakie zapłaciłam za tę wizytę. Nie robię jednak tego. Pani doktór sadza mnie przed tablicą, odczytuję poszczególne rzędy liter. Na lewe oko – to zoperowane – widzę doskonale. Z prawym jest gorzej. Zakrapla mi oczy atropiną, prosi, żeby poczekać pod gabinetem. Po około 15 minutach prosi mnie z powrotem. Wchodzę. Siadam przed aparaturą do badania. Pani doktór mówi, żeby zdjąć „to coś”. Zdejmuję. Kładę na stoliczku obok. No i dopiero teraz tak naprawdę zaczyna się. Mocno już poirytowanym głosem każe mi „to coś” zabrać ze stolika i trzymać w ręku. Tym razem już słyszę, że jestem nieodpowiedzialna, że narażam swoim postępowaniem jej zdrowie i życie. Wynik badania jest dobry. Zaćma w prawym oku się zatrzymała. W lewym oku jest jednak żółta pamka na siatkówce. Mam zrobić badanie OCS, skierowanie na to mam wziąć od lekarza rodzinnego.

Wychodzę z przychodni z poczuciem wdeptania mnie w ziemię. Idę do cukierenki znajdującej się po drugiej stronie ulicy. Muszę jakoś ochłonąć. Odprężam się przy doskonałej kawie i pysznym ciachu truskawkowym. Dzwonię do Ministerstwa Zdrowia. Przedstawiam sytuację. Pytam, czy pani doktór miała prawo tak mnie potraktować. Słyszę w odpowiedzi, że nie miała takiego prawa, że ja postąpiłam zgodnie z obowiązującymi przepisami, które mówią, że mam obowiązek w pomieszczeniach zakrywać nos i usta maseczką, przyłbicą, chustką, szalikiem, częścią odzieży. Poradzono mi napisać skargę do dyrektora kliniki z kopią do Ministerstwa. Podbudowana i zrelaksowana spokojnie kończę kawę, dojadam ciacho, ruszam w kierunku dworca, by powrócić do Warszawy. Idę wolniutkim spacerkiem. Ma swój urok to niewielkie miasto. Oglądam witryny jakże tu licznych małych sklepików. W wielu polskich miastach są tzw. mosty miłości. Legionowo ma stojącą na niewielkim skwerku „ławeczkę zakochanych”. Nieopodal stoi pomnik Charliego Chaplina. Uwagę moją przykuwa stojący na jednej z poprzecznych ulic stary drewniany dom. Podchodzę bliżej. Jest kryty gontem. Po drugiej stronie ulicy wjazd na podwórko z resztkami kocich łbów. Nieco dalej – stary dom za drewnianym płotem. O Mateńko, przecież to są perełki. Dochodzę do dworca. Mam jeszcze sporo czasu do odjazdu pociągu. Wstępuję do saloniku prasowego. Zaopatruję się w dwa czasopisma z wzorami robótek. Kilka z nich przykuwa moją uwagę. Moja ręka w trzymaniu szydełka jeszcze bardzo niewprawna, ale cóż szkodzi spróbować. Lubię „mierzyć siłę na zamiary, nie zamiar podług sił”. Na „tapecie” mam wprawdzie cały czas mój obrus świąteczny, ale cóż dla odmiany porobić coś jeszcze? Przekonałam się już, że takie zajęcie dla rąk bardzo uspokaja, a przy okazji moje „pudełeczko” wzbogaci się o parę rzeczy – lepszych czy gorszych ale wykonanych moimi własnymi rękami.

Dzień wieńczy rozmowa telefoniczna z przyjaciółmi. To jest jednak najlepsze lekarstwo na wszystko.



niedziela, 6 września 2020

Po wczorajszej nawałnicy, podczas której pioruny waliły kanonadą jeden po drugim dziś gnam na cmentarz zobaczyć,czy wszystko jest w porządku z grobem mojej Mamy.

Po wczorajszej nawałnicy, podczas której pioruny waliły kanonadą jeden po drugim dziś gnam na cmentarz zobaczyć,czy wszystko jest w porządku z grobem mojej Mamy. Piękny to cmentarz, któremu niepowtarzalnego uroku dodaje mnogość starych drzew, jednak w czasie takiej pogody serce córki ogarnia niepokój o ten maleńki skrawek ziemi. Mateńka miała dość zawirowań losu za życia. W czasie okupacji sowieckiej na Wileńszczyźnie była więźniarką jednego z najstraszniejszych więzień – w Wilejce. Jako trzynastoletnie dziecko została rozdzielona ze swoją matką a moją babcią, którą zesłano na Syberię a Mamę zostawiono w więzieniu. Była bita podczas przesłuchań, trzy razy stała do rozstrzelania. Po wojnie przeszła koszmar pożegnania ze stronami, w których się urodziła, wychowała, chodziła do szkoły. Wyrzucono ją ze studiów za to, że miała rodziców za granicą. Dziadkowie w wyniku zawirowań wojennych zamieszkali w Anglii. Gdyby wrócili w tamtym czasie do Polski, prawdopodobnie – jako żołnierze wyklęci – skończyliby pod płytami chodnika na Cmentarzu Powązkowskim, lub na tzw. „Łączce”. Kupuję przy bramie cmentarza znicz i wianek z wrzosów. Mama lubiła wrzosy. Przypominały jej ukochane Brzeziszki. Idę z duszą na ramieniu. Co tam zastanę? Tu i ówdzie leżą konary. Uff, co za ulga. Grób Mamy nietknięty. Omiatam go znalezioną gałęzią. Zmiotki już nie ma.

 
Na ten cmentarz nie da się tylko wpaść i zaraz wyjść. Po odejściu od Mamy idę dalej. Grobu Jerzego Duszyńskiego – aktora teatralnego i filmowego, ulubieńca mojej Mamy – nie da się ominąć. Jest tuż przy wejściu do kwatery, w której Mama leży. Po drugiej stronie jest grób Edwarda Dziewońskiego. Nie ulega wątpliwości, że był on jednym z tych ludzi kultury, którzy ułatwiali nam przejście przez okres niezbyt nam przyjazny. Trochę dalej jest kwatera Obrońców Lwowa. Idę Aleją Zasłużonych mając nadzieję, że trafię na grób Piotra Szczepanika. Nie znajduję go. Trafiam natomiast na grób Gustawa Holoubka, Niny Andrycz, Zbigniewa Herberta, Zenona Wiktorczyka, Andrzeja Hiolskiego, oraz na bardzo ciekawy grób „śpiewaka Kaliny”. Spoczywa tu kompozytor Ignacy Marceli Komorowski urodzony w Warszawie w 1824 roku. Komponował m.in. muzykę z motywami folklorystycznymi. Przyjaźnił się między innymi z poetą Teofilem Lenartowiczem, do którego tekstów o tematyce ludowej komponował muzykę. Powstała w ten sposób m.in. znana pieśń „Rosła kalina z liściem szerokim”.

Idę dalej. Zbliżam się do kościoła Św. Karola Boromeusza. Stąd pięć lat temu odprowadzałam w ostatnią drogę tę najbliższą mi osobę. Z wnętrza kościoła płyną dźwięki przecudnej muzyki. Wchodzę. Zostaję. Co za piękne ukoronowanie dnia. 











Grób okradziony z liter.

Grób Krzysztofa Kieślowskiego














 

sobota, 5 września 2020

Tak długo oczekiwany przeze mnie dzień – Narodowe Czytanie.

Tak długo oczekiwany przeze mnie dzień – Narodowe Czytanie. Nie mogę z początku złapać streamingu, a telewizora nie mam. W końcu udaje mi się – przez stronę Prezydenta RP. Przerabiałam „Balladynę” w szkole, widziałam w Teatrze Narodowym z Niną Andrycz jako Balladyną, Alicją Pawlicką jak Aliną, Zygmuntem Kęstowiczem jako Grabcem. Reszty obsady nie pamiętam. Pamiętałam tylko wątek podłości Balladyny. Zapomniałam zupełnie, że są tam takie piękne wątki baśniowe – tak pięknie podane podczas dzisiejszego czytania. Dobrze, że nie widziałam „Balladyny” w inscenizacji Hanuszkiewicza. Nie wyobrażam sobie Goplany wjeżdżającej na motocyklu. 
 
Weekend jest dla mnie okresem słodkiego „nic-nie-muszenia”. Nie sprzątam, nie przeglądam dokumentów i papierów, nie robię przepierki. Muszę tylko ugotować papu. To tak dla mojego zdrowia psychicznego. Niech te dwa dni będą wolne od wszystkiego. Dzisiaj obiadek prosty – też nie wymagający stania przy garach, i lekki. Kluchy z serem i z jagodami. Lekko, tanio, zdrowo – bo i serek i powidła z jagód mojej roboty. 
 
Ukoronowaniem dzisiejszego dnia jest telefon od mojego starego przyjaciela - Jurka. Między nami jest siedemnaście lat różnicy – na jego niekorzyść. Przyjaźniły się nasze matki. Ciocia Krysia – bo tak matkę Jurka nazywałam – była bardzo życiową osobą. Wiedziała, co brać poważnie, a na co nie zwracać uwagi. W chwili, w której się poznały – Jurek był już studentem, ja miałam pięć lat. Pamiętam, jak podczas Wigilii w ich mieszkanku na Piwnej na warszawskim Starym Mieście bawiłam się swoimi prezentami siedząc pod stołem koło krzesła Jurka. Przez te wszystkie lata nic w ich domu się nie zmieniło. Te same meble, ten sam kilim na ścianie, te same obrazy, fotografie, bibeloty. Przyjaźń mojej Mamy i cioci Krysi była tak silna, że obie mówiły, że kiedy odejdzie jedna – druga długo nie wytrzyma. I rzeczywiście. Ciocia Krysia odeszła w listopadzie 2014, Mama w czerwcu 2015. Jurek ma już 85 lat. Jest bardzo schorowany, nie wychodzi już z domu. Dobrze, że jeszcze jest. Dobrze, jak jeszcze są ludzie, którzy nas dzieckiem pamiętają. 
 
© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

piątek, 4 września 2020

Dzień zaczyna się nerwowo.

Dzień zaczyna się nerwowo.
W ubiegłym roku miałam zabieg usunięcia zaćmy z jednego oka. Zabieg udał się znakomicie. 80 procent wzroku przywrócone. Termin na drugie oko miałam wyznaczony na wrzesień – tego roku. Zaczynam się niepokoić, że szpital coś do mnie nie dzwoni. To prywatny szpital w Legionowie, współpracujący z NFZ. Dzwonię w końcu do nich. Nie mają mnie w komputerze na wrzesień. Okazuje się, że w ubiegłym roku przyspieszali terminy zabiegów, a ponieważ ja nie odpowiedziałam – mnie wykreślili w ogóle. Jedyna rzecz jaką mogę zrobić to zdobyć kolejne skierowanie do szpitala. Weź człowieku szukaj teraz okulisty. Konsultacja w tym szpitalu kosztuje 150 złotych. No trudno, zapłacę. Wizytę mam wyznaczoną na 08 września. Patrzę na moje saldo w banku. W porządku, może być. Jutro podejmę pieniądze, bo dzisiaj już w tych nerwach nie mam siły. Idę na obiad do pani Krystyny na Płatniczą. Po drodze słyszę, jak ktoś mnie woła po imieniu. To Małgosia :) Przekapitalna dziewczyna :) Rozmawiamy chwilkę. 15 września jest w ratuszu jakieś spotkanie klubu seniora, Gosia mnie tam ciągnie. Posilam się pyszną jarzynowa i pyzami z mięsem, plus multum surówki. Wracam do domu. Po drodze wstępuję do sklepu charytatywnego na Żeromskiego. Kupuję 6 kryształopodobnych spodeczków i takąż salaterkę. Firma przewozowa Achilles Gdańsk przeprowadzając mnie do Warszawy wytłukła mi część moich rzeczy. Czuję się, jakby zniknęła część mnie, część mojej historii. No cóż, zaczynam nową. Dwa lata temu wracając do Warszawy rozpoczęłam nowe życie, zatem i nową historię zacząć też można. I po raz wtóry Bogu dziękuj za to, że jestem znów blisko przyjaciół, za to, że są Adameczkowie, jest Monika, jest Remek, że jest Hania. Nawet jeżeli codziennie się nie kontaktujemy, to są. Wydziergałam już pierwszą szachownicę mojej serwety. Ok, jest trochę wybrzuszeń, ale już oko cieszą bardzo żywe kolory. Ważne jest, żeby sobie choć trochę radości sprawić. Jeżeli to oznacza, że jest we mnie dziecko – to i tym lepiej. Gorzej, jak to dziecko w nas znika.

W dalszym ciągu robię przepierkę swoich rzeczy. Jak dobrze, że nie mam tego problemu, że nie mam w co się ubrać :) Przeglądam swoje papiery, dokumenty. Oj, nazbierało się tych dupereli przez te dwa i pół roku. 6 grudnia miną trzy lata, jak tu jestem :) 

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

czwartek, 3 września 2020

Dziś w nocy audycja radiowa – gadanie na temat koronawirusa. O

Dziś w nocy audycja radiowa – gadanie na temat koronawirusa. Oczywiście gadka na temat maseczek i konieczności ich noszenia, i że ludzie lekceważą nakazy. Nie wytrzymuję. Dzwonię. Dodzwaniam się od razu. Mówię, że nie wszyscy łamią nakazy, że są tacy ludzie jak ja, którzy nie mogą nosić maseczek ani przyłbicy. Mówię im o rozporządzeniach w Dzienniku Ustaw – o trzech: z 5 kwietnia, z 19 czerwca i z 7 sierpnia. No, groch o ścianę.

Dzień w sumie w porządku. Rano – przepierki. Muszę jednak kupić większą suszarkę. Kupione wczoraj mleko przelewam do bańki. Niech się kisi. Będzie kolejny ser, podzielę się z Hanią. Przeglądam swoje rzeczy. Boże, ile tego się nagromadziło przez te 2,5 roku jak tu mieszkam. Miałam dzisiaj jechać do sklepu koszernego po prawdziwą żydowską chałkę dla siebie i dla Hani. Nic z tego. Do banku wybrałam się późno, tam zeszło mi trochę dłużej bo klient przede mną coś długo załatwiał. Dostaję swoją wypłatę. Teraz trzeba pozałatwiać sprawy przyziemnie, opłacić mieszkanie, popłacić rachunki. Swoim zwyczajem jednak prosto z banku wstępuję do Żabki, kupuję kubek kawy i batonik Prince Polo. Siadam na pobliskiej ławeczce, wypijam kawę, wcinam batonik. Posilam się obiadkiem w Zakątku Azji, wracam do domu przebrać się, bo już ciut zimno, i ruszam do Arkadii. Tam w kantorze wymieniam co trzeba, na poczcie płacę rachunki. Wstępuję do tamtejszego Bliklego – którego tak lubię. Ten kącik Arkadii ma jakiś swój czar. No i cóż, dzień zleciał.

Wieczór w domu. Cichutko gra radyjko. Duduś na moim łóżku. Jest dobrze, jest spokojnie, jest domowo. Ostatni tydzień w ogóle dobry był. Odezwało się do mnie dwóch członków mojej rodziny. Jedna – ze strony Ojca, i dziś – ze strony Mamy – z Wileńszczyzny. Nie jest zły ten facebook :)

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020

środa, 2 września 2020

Dni już definitywnie nie letnie. Zamówiłam kalosze, bo nie mam.

Dni już definitywnie nie letnie. Zamówiłam kalosze, bo nie mam. Trzeba już się zainteresować obuwiem jesiennym, bo moje już się nie nadaje. Mój problem to rozmiar – o numer mniejszy od kajaka. Jest już tak smętnie. Nie chce się wstawać z łóżka rano. Jak już się jednak wstanie, to jest dobrze. Śniadanie, danie papu kiciusiowi. Jak dobrze, że jest to malutkie kochane zwierzątko. Porządki w domu – w dalszym ciągu przepierki. Trzeba w końcu kupić jakąś serwantkę i pokazać tę piękną porcelanę po Mamie.

Od paru dni chałupa drży w posadach. Podobno w budynku pojawiły się pluskwy. Było nawet spotkanie na ten temat, a bardziej nawet raczej gadanie jednej baby. Zamęt sieje niepotrzebny. Podobno wywieszała kartki z zawiadomieniami na klatce schodowej i podobno były zrywane. Nie wiem, jak wykoncypowała, że kartki zrywała nasza gospodyni. Dziś w każdym razie nasza spółdzielnia wywiesiła w odpowiedzi zawiadomienie, że wspólne części budynku były dezynfekowane w lipcu, i że następna dezynfekcja będzie przeprowadzona 9 września. Muszę jednak kupić środki w celu zapobieżenia wprowadzania się tych istotek do mnie.

Pogoda nie nastraja do wychodzenia z domu. Muszę jednak wyjść po zwykłe zakupy. Widzę na słupie ogłoszeniowym te cholerne koronawirusowate plakaty. Kiedy to cholerstwo naprawdę się skończy? Nie mówię o samej pandemii, ale o tym cholernym rzucaniu się w oczy, o tym odbieraniu nam prawa do normalnego życia, do chodzenia bez maseczek i bez tych cholernych przyłbic. Staram się nie poddawać smętnym myślom, ale… no, może pogoda taka. Planowałam iść na Narodowe Czytanie w tę sobotę. W związku z pandemią jednak są obostrzenia. Trzeba mieć oświadczenie o swoim stanie zdrowia, na którym podaje się swój numer telefonu. Ma to służyć takiemu celowi, że jeżeli ktoś na tej imprezie zachoruje – my wszyscy pójdziemy na kwarantannę. Nie będę więc nic ryzykować. Nie mam ochoty na przymusowe siedzenie w domu. Coś nam jednak zdezorganizowało życie.

Jakoś mi jednak dobrze jest w domu pomimo tego rozgardiaszu, jaki teraz zrobiłam. Moje sprawy się układają.

© Copyright by Dorota B. Zegarowska 2020