No,
dziś Niepandemiczna jest ciut bardziej pandemiczna. To cholerstwo
jednak dotyka nas wszystkich, bo nawet, jeżeli nie chorujemy to się
zwyczajnie boimy. Dziś budzę się o 4:30 rano i już nie śpię.
Kaszel, głowa boli jak cholera. Postanawiam jednak nie czekać z
wizytą prywatną u lekarza. O godzinie 7 rano dzwonię do kliniki
Alfa na ulicy Ordynackiej. Wyznaczają mi wizytę na godz. 16:30.
Patrzę, ile mam pieniędzy w domu 400 złotych. No, może być
krucho, bo i za wizytę trzeba zapłacić 160 złotych, i ew.
lekarstwa wykupić, no i przy okazji zakupy zrobić na kilka dni. A
co dalej? Ponieważ nie loguję się do banku przez internet, gdyż
podejrzewam, że miałam hackera, wolę być ostrożna, i dzwonię do
infolinii banku. Tak, są pieniądze, wystarczy. Nie muszę się
martwić. Ponieważ czuję się bardzo słabo i nie chcę iść do
odległego przystanku autobusowego, zamawiam z wyprzedzeniem
taksówkę. Głowa nadal boli, ale nie biorę na to nic, by nie
zmylić lekarza.
Godzina
16:06 – jestem w recepcji kliniki. Mierzą mi temperaturę. 36,7.
Dają do wypełnienia ankietę. Pytania są m.in. czy byłam w ciągu
ostatnich dwóch tygodni za granicą, czy zetknęłam się z osobą
chorą na covid, i różne inne. Na wszystkie odpowiadam „nie”.
Ale ostatnie pytanie jest, czy mam któryś z wymienionych symptomów:
kaszel, ból gardła, ból głowy, ból mięśni. Zakreślam kaszel i
ból głowy. Rejestratorka odpowiada, że w takim razie, jeżeli mam
choć jeden z objawów – nie mogą mnie przyjąć. O Matko, jestem
zaskoczona. Pytam ją „To gdzie ja mam szukać pomocy?” Odpowiada
mi, żebym w takim razie poszła zrobić sobie test na covid. O
Matko! Zastanawiam się, czy nie pójść do innej przychodni
prywatnej, ale po pierwsze – nie mam siły łazić i szukać, a po
drugie – jak wpiszę że nie mam żadnych objawów, to po co ja
przyszłam? I jeszcze dopiero mnie lekarz obsztorcuje, że nakłamałam
w ankiecie, i będzie miał rację. Zaczynam błagać rejestratorkę,
żeby jednak przyjęli. Rejestratorka dzwoni do lekarza i pyta, czy
przyjmie pacjentkę z kaszlem i bólem głowy. Lekarz odpowiada, że
przyjmie. Oddycham z ulgą, idę do gabinetu. Oczywiście cały czas
mam na sobie przyłbicę. Lekarz – starszy pan, i już na pierwszy
rzut oka widać, że bardzo kontaktowy. Mówię mu, z czym
przychodzę. Każe się rozebrać, przyłbicę również ściągnąć.
Zagląda do gardła. Bada stetoskopem – dokładnie, nawet pod
pachami. Stwierdza bardzo przyśpieszone bicie serca. Bada ciśnienie.
Bardzo podwyższone. No nic dziwnego chyba, po takiej rozmowie w
rejestracji… Diagnoza – infekcja górnych dróg oddechowych. NIE
COVID! Uff, co za ulga, bo jednak trochę się bałam. Może to ten
strach właśnie spowodował to podwyższone ciśnienie, a może to
ta cała sytuacja, w której jesteśmy faszerowani różnymi
wiadomościami? Jednak to wszystko wpływa na psychikę. Po wizycie
wstępuję do apteki, wykupuję lekarstwa. Nie antybiotyki. Czuję
się już na tyle wyluzowana, że żartuję z farmaceutką. Oj, fura
leków, i faszerowanie się nimi będzie moją aktywnością przez
parę dni. Po powrocie do domu kładę się. Kocina od razu ładuje
mi się całym swym ciężarem na pierś. Zmieniam pozycję, kładę
się na bok – on ładuje się na bok również :) Oj, najlepsze to
moje lekarstwo chyba na wszystko :) Cichutka muzyka z radia obniża
mi ciśnienie. Za oknem piękny widok świateł zapalonych w oknach
bielańskich bloków. Może jutro podejmę swoją robótkę. Będzie
dobrze :)
